Wywiad

Apostolis Anthimos: Cały ten jazz! MEET!

Obrazek tytułowy

fot. Piotr Gruchała

Apostolis Anthimos – wybitny gitarzysta jazzowy, rockowy i bluesowy, od początku lat siedemdziesiątych obecny na polskich scenach, jako członek kultowych formacji SBB, Krzak, Dżem. Współpracownik Tomasza Stańki i innych gwiazd jazzu – nagrywał między innymi z Johnem McLaughlinem. Opowiada o swoich aktualnych i dawnych projektach oraz wyjaśnia dlaczego woli perkusję od gitary.

Jerzy Szczerbakow: Jest wiele wątków, które mnie poruszyły w twojej biografii, ale przede wszystkim chciałbym przypomnieć dwa koncerty. Pierwszym z nich jest występ kwartetu, który firmowałeś swoim nazwiskiem z Tomaszem Szukalskim, Arvidem Andersenem i Krzysztofem Dziedzicem. Był pójściem w stronę grania bardziej otwartego, mniej sformalizowanego i o mniej ułożonej formie. Pamiętasz ten kwartet?

Apostolis Anthimos: Tak. Jestem za takim graniem, chociaż teraz ostatnio trochę się spiąłem i nagrałem płytę, gdzie gram więcej na bębnach i te struktury są bardziej zbite i zwarte niż we wszystkich moich utworach, które kiedykolwiek nagrałem. Gram ze świetnymi muzykami Piotrem Matusikiem – znakomitym pianistą, jest jeszcze Olaf Węgier (saksofony) i Robert Szewczuga (bas). A jeśli chodzi o otwartość i improwizowanie jest ono wynikiem współpracy z Tomkiem Stańką, razem graliśmy dużo takich otwartych form.

O Tomaszu Szukalskim krążyły różne legendy. Według jednej z nich nigdy nie rozgrzewał się przed graniem. Potwierdzasz?

Rzeczywiście, on grał od razu dobrze. Pamiętam, że Szukalski mi mówił „synku ja już się nagrałem”.

A ty się nagrałeś w życiu?

Tak, chociaż muszę powiedzieć, że dopiero się rozgrzewam. Zacząłem mocno ćwiczyć na bębnach i tak spełniam swoje ciche marzenia. Te bębny cały czas mi dudnią z tyłu głowy i powiedziałem sobie, że po sześćdziesiątce muszę się za nie wziąć.

A gdybyś teraz miał startować jeszcze raz. Zacząłbyś od gitary czy od perkusji?

Od bębnów. Zdecydowanie.

No proszę jeden z najwybitniejszych gitarzystów chciałby zostać perkusistą. Grałeś kiedyś z Patem Methenym…

Tak, właśnie na bębnach. W 1993 roku w Akwarium, zaprosił mnie Marcin Pospieszalski, zdarzyło się ze zagrałem i było super. Jedna z piękniejszych przygód, jakie miałem w życiu. Siadłem za bębny, a po dwóch-czterech taktach Metheny się odwrócił do mnie i powiedział „great!”. Na drugi dzień, po koncercie w Hali Gwardii, Pat podszedł tam gdzie byli wszyscy muzycy – Artur Dutkiewicz, Tomek Stańko, Krzysztof Ścierański i pokazując na mnie palcem powiedział „ten gość świetnie gra na bębnach”. Speszyłem się, a Artur Dutkiewicz powiedział: „on jest gitarzystą”. Pojechałem potem do Nowego Jorku, gdzie nagrałem moją pierwszą płytę. Chciałem, żeby Pat zagrał na niej, ale on był związany kontraktem, zgodnie z którym mógł nagrać tylko dwie płyty w roku. Nawet grając na solowej płycie swojego pałkera Paula Wertico nie pojawił się pod swoim nazwiskiem, w opisie było tylko napisane: „you know who”.

Wszyscy wiemy jak piękne melodie gra Pat Metheny, ale z drugiej strony wtedy właśnie nagrał Zero Tolerance for Silence (1994 – przyp. red.), płytę solo, z gitarą nienastrojoną z założenia, którą ludzie masowo zaczęli zwracać sądząc, że jest uszkodzona. Wytwórnia dodawała nalepki, że płyta nie jest uszkodzona i że naprawdę gra to Pat Metheny. On jest gitarzystą, który potrafi się odnaleźć w graniu free i w swoim „methenowskim”.

Nagrał mnóstwo pięknych płyt, chociażby 80/81 (1980 – przyp. red.).

Metheny jest wdzięcznym tematem do rozmowy. Ty, jako gitarzysta, słuchasz go?

Już nie mogę go słuchać.

Dlaczego?

Zbrzydł mi jakoś. Gitarzysta jak nie podciąga strun nie jest gitarzystą [śmiech].

Podobno gra strasznie miękką kostką.

I trzyma ja jakoś tak dziwnie, bardzo delikatnie. On jest super, genialny, ma strasznie dużą wiedzę, ale nie podciąga strun [śmiech].

Jak już jesteśmy przy gitarzystach, którzy „podciągają” przychodzi na myśl Scofield.

Potrafi podciągnąć, zagrać różne bardzo trudne rzeczy. Dla mnie jest gitarzystą, który ma największą świadomość tego, co robi.

Czyli jakbyś miał wskazać jednego, byłby nim Scofield?

Tak.

A których lubisz perkusistów?

Pierwsze moje zderzenie z perkusistą, który bardzo przykuł moją uwagę nastąpiło podczas wyjazdu z Czesławem Niemenem, kiedy graliśmy z Mahavishnu Orchestra. Było dużo pięknych przygód, przywiozłem sporo płyt: Mahavishnu, Miroslava Vitouša, Milesa Davisa Bitches Brew – to były dla mnie zupełnie nowe dźwięki. Zacząłem się w nie zagłębiać i wtedy właśnie zwróciłem uwagę na Jacka DeJohnette’a na płycie Vitouša, z Hancockiem i McLaughlinem (Infinite Search, 1970 – przyp. red.). Rewelacyjna płyta, genialny basista – polecam wszystkim. Potem byli Elvin Jones i Tony Williams, jego płyty z Davisem. Byłem na jego solowych koncertach w Grecji – przepiękne chwile.

Jack DeJohnette i John Scofield grali niedawno w Polsce, ale nie razem. Scofield promował swoją płytę Country for Old Man (2016 – przyp.red.). Podobają ci się te nagrania?

Mnie się wszystko podoba, co on gra.

Wracając do twoich koncertów, drugim, który chciałbym przypomnieć, jest występ SBB w klubie Dekada, w okresie, kiedy graliście z Paulem Wertico.

Byłeś na tym koncercie?

Byłem. I tak, jak Jerzy Piotrowski w SBB zawsze mnie zachwycał do szaleństwa swoją precyzją w graniu…

On jest strasznie pracowity!

Tak SBB z Paulem Wertico chyba trochę mi zmiękło.

Mnie też zmiękło, zwłaszcza że on mi na plecach siedział cały czas. Coś grasz i widzisz, że on ciągnie ci wszystko do tylu. Ale muzykiem był super, grał świetnie, tylko mało motorycznie.

_DSC5794.jpg fot. Piotr Gruchała

Wspomnijmy teraz o twoich zespołach, które firmowałeś własnym nazwiskiem. Powiedziałeś o nowym projekcie, w którym grasz na bębnach. Działa twoje trio z Robertem Szewczugą i Krzyśkiem Dziedzicem. Jest także twoje trio z muzykami zagranicznymi: basistą Etiennem Mbappe, który grał z Joe Zawinulem oraz z Garym Husbandem na bębnach, współpracownikiem z McLaughlinem, znanym także, jako pianista czy chociażby jako keyboardzista zespołu Level 42. Czy różni się ten skład od polskiego?

Oni są bardziej precyzyjni. Trochę inaczej mi się z nimi grało. Przyjechali z nutami. Wysłałem im materiały, ale nie piszę nut, oni sami wszystko pozapisywali. Naprawdę tak się zaangażowali w te moje strukturki, że byłem zadziwiony. Z pierwszego koncertu wyszła płyta (Live, 2016). Super się z nimi grało, tylko że oni są bardzo zajęci, za dużo musiałem za tym ganiać, a już mi się tego nie chce robić. Przyjemność grania z nimi jest ogromna, ale organizowanie wszystkiego samemu i granie, to było już za dużo, jak dla mnie.

Inaczej jest z SBB, gdzie masz wszystko przygotowane.

Tak. Przyjeżdżam i Tomek Koperwas mówi o wszystkim co jest ustalone.

Krzysztof Lenczowski w czasie spotkania w ramach Cały ten jazz! MEET! powiedział żartobliwie, że kiedy przyjeżdża z Atom String Quartet „jest artystą”, chce żeby woda była w garderobie itd. Natomiast jak załatwia koncert dla swojego autorskiego zespołu, wtedy jest zupełnie inaczej. Wtedy jednak jest to ciężki kawałek chleba. A jak wspominasz takie wyzwania jak koncerty SBB z Michałem Urbaniakiem, czy ostatnio znakomity koncert z Chrisem Potterem?

Kiedy Potter grał obok mnie, wtedy czułem się jakby grał Bóg. Niesamowite wrażenie. On ma wadę słuchu, 90 procent ubytku w lewym uchu. Zapytałem go czy nie będzie ci za głośno od gitary, bo stał koło mnie podczas koncertu, a on powiedział, że nie, bo nie słyszy na lewe ucho. Jako ciekawostkę powiem, że on ma taką dolegliwość, że słyszy dźwięk z lewej strony do prawej z różnicą pół tonu. A gra tak jakby słyszał absolutnie. Genialny, takiej wibracji, czegoś takiego nie doświadczyłem jeszcze. Graliśmy po jednej próbie, a było tak, jakbyśmy grali dwa miesiące razem.

Z którym z muzyków najbardziej przeżyłeś pierwsze spotkanie?

Pierwsze moje spotkanie z McLaughlinem, w garderobie, w 1972 roku, kiedy mnie pobłogosławił [śmiech]. Był ubrany cały na biało i mówił: „Bless you for life and work” itp. Byłem wniebowzięty.

Skoro nawiązałeś do McLaughlina – przez wiele lat twoim firmowym instrumentem był gibson dwuszyjkowy.

Tak, ale on jest ciężki, a ja już jestem po sześćdziesiątce i szukam lekkich rozwiązań. Pałki perkusyjne są lekkie.

A ten gibson był z inspiracji właśnie McLaughlinem i Mahavishnu?

Niezupełnie. W 1976 roku byliśmy w Wiedniu, gdzie kupowaliśmy instrumenty. Znalazłem tam tego gibsona i Józek Skrzek, który wtedy grał już na moogach, powiedział mi, żebym wziął „dwunastkę”, bo będzie szerzej. Nie żałuję, bo ona naprawdę pięknie brzmiała, cały czas brzmi, tylko plecy już nie te. Musze ćwiczyć na drążku, żeby się utrzymać potem dwie godziny na scenie. Jeszcze noga musi być podniesiona przy volume pedal, co też obciąża kręgosłup.

A jeżeli chodzi o poszerzanie brzmienia za pomocą nóg, czyli różnych efektów – lubisz je? Próbujesz od razu, kiedy pojawia się jakaś nowa kostka czy nowy efekt?

Nie bardzo, ale mam efekt distortion i jeszcze drugi, który wyłączam, jak już się nudzę tymi swoimi. On mi robi zawrót w głowie, powiedzmy, że taki reset. Jak zagrasz na tym, wtedy wszystko lepiej brzmi, od razu wszystkie frazy są inne.

Byłeś kiedyś przywiązany do jakiejś jednej firmy, jeżeli chodzi o gitary? Byłeś na przykład gibsonowcem? Instrument w ogóle nie ma dla ciebie znaczenie? Pytam, bo ostatnio grasz na fenderach stratocasterach.

Ostatnio zrobił mi świetną gitarę chłopak z firmy Artimus, polskiej firmy ze Szczecina. Super gitara, drzewo – wiąz z 1978 roku – pięknie brzmi. Tylko ma za wąski gryf i musi mi go poprawić, ale jest rewelacyjna z marshallem brzmi jak odrzutowiec!

Oprócz gitary i perkusji grasz jeszcze na perkusjonaliach, klawiszach.

Gram na kongach, na timbalesach. Szukając pracy jako muzyk musiałem się szybko uczyć.

Urodziłeś się w Polsce, jednak w latach osiemdziesiątych wyjechałeś do Grecji, wracając na sesje nagraniowe z Tomaszem Stańką. Zawodowo pracowałeś wtedy właśnie w Grecji?

Tak. Jakoś sobie dawałem radę. Choć w sumie żyłem w dwóch światach, bo był Tomek Stańko, wielki muzyk, spędziłem z nim dużo czasu. Wyprostował mi moje kompleksy, które miałem z dawnych czasów jeszcze, moje niedowartościowanie. Tomek dawał mi wolna rękę, pozwalał na dużo rzeczy i wszystko akceptował. Nagrałem z nim parę płyt. Polecam ostatnią z nich nagraną w Grecji – Chameleon (1989 – przyp. red.). Grałem na niej ja, Tomek Stańko i Janusz Skowron.

Janusz Skowron, który ostatnio trochę zniknął.

Nie zniknął. Mam przecież trio z nim – Anthimos Skowron United. Zespoły zakładem już w 1964 roku i dalej zakładam...

Krążą legendy o tym, że aby wyjechać na pierwsze trasy z SBB musiałeś mieć zwolnienie ze szkoły.

Niestety zrezygnowałem ze szkoły średniej, żeby grać. Byłem na tyle bezczelny, miałem tupet. Po poznaniu Józka brałem gitarę na lekcje i ćwiczyłem. Chodziłem do zawodówki, gdzie trzy dni byłeś na warsztatach i trzy dni w szkole (obowiązywał wtedy sześciodniowy tydzień roboczy – przyp. red.), tak więc na warsztatach byłem zamknięty w szatni i grałem na gitarze. Ćwiczyłem, bo Józek powiedział że jak chcę grać, muszę ćwiczyć.

_DSC5670.jpgfot. Piotr Gruchała

Czyli jednak trzeba ćwiczyć!

W muzyce jest tak, że ile dajesz tyle dostajesz. W szkole jak przychodziło trzy dni lekcji, w ostatniej ławce tak cichutko sobie coś próbowałem, ale nauczyciel nie wytrzymał i zabrał mnie do dyrektora. Dyrektor co prawda mnie zapytał czy nie mógłbym zostać i magistrem i muzykiem, ale nauczyciel się sprzeciwił i powiedział, że albo jedno, albo drugie. Wiedziałem, czego chcę i wcale tego nie żałuję.

Jest podobna historia z życia Adama Bałdycha, który będąc w szkole średniej zakwalifikował się na jazzowy weekend na Kalatówkach, a nauczycielka mu powiedziała, że jak pojedzie, zostanie usunięty ze szkoły muzycznej. No i pojechał.

Samo życie ci podkłada takie historie, kiedy musisz zdecydować w pewnym momencie co dalej.

Kiedy poznałeś Józefa Skrzeka?

W Świnoujściu grali w Non stopie Breakouci, nagrywał ich mój kolega z Katowic, który znał Józka Skrzeka. Powiedział mi, że Józek kończy z Brekoutami i szuka gitarzysty. Słyszałem Skrzeka jak śpiewał Zeppelinów i grał na basie. Obłęd! Powiedziałem sobie, że muszę z nim grać. Grałem na jamach, gdzie grał Piotrowski i inni, którzy donieśli Józkowi, że jest taki mały Grek, który coś tam wywija na gitarze. Poznałem Józka osobiście i zaprosiłem jego i Piotrowskiego na jam. Pograliśmy trochę i Józek powiedział, że mnie weźmie na trzy miesiące próby. Wziął mnie i tak zostało. Potem się rozstawaliśmy, potem znów składaliśmy.

Aż minęło 47 lat. Możecie na siebie teraz jeszcze patrzeć?

Ja już na nich nie patrzę. Wchodzę na scenę, podłączam i gram. I tylko słucham.

Prawie pół wieku w jednym składzie, więc chyba już wszystkich przebiliście.

Powinniśmy spać w osobnych hotelach i mieć osobne garderoby.

Historia zna takie przypadki. Chciałem przywołać jeszcze jeden koncert, projektu Theatro, w dawnym warszawskim klubie Akwarium. Fantastyczna sekcja grecka i Jorgos Skolias.

Jest nasza płyta, niedawno była wznowiona (Theatro Live – 2014).

To jest nagranie koncertu z Radia Kraków. Fantastyczny materiał. Czy Theatro był jednorazowym projektem?

Druga trasa już nie wyszła. Byłem wtedy w Grecji i przyjeżdżałem tutaj taki trochę rozdarty. Ale graliśmy też w Grecji, przy okazji olimpiady w Atenach, w 2004 roku. Z tym zespołem, ale w trio, bo Jorgosa już z nami nie było.

Chciałbym jeszcze zatrzymać się przy płycie Back To The North. Znakomitej bluesowej płycie.

Jeden z utworów z tej płyty poszedł do Ameryki. Kiedyś na koncercie SBB w Meksyku, na międzynarodowym festiwalu, przychodzili do nas ludzie z Japonii, z Meksyku, z Los Angeles z radia, i wszyscy znali SBB. Znali tytuły płyt i te utwory. Przychodzili ze stosami płyt do podpisania.

Większość polskich zespołów podaje w informacjach na swój temat, że grało w różnych miejscach na świecie. Na ogół jednak tymi miejscami są Instytuty Polskie lub miejsca związane ze środowiskami polonijnymi. Natomiast jest bardzo niewielu polskich artystów, którzy są rozpoznawalni nie tylko w środowiskach polskich. Na przykład Anna Maria Jopek cieszy się taką renomą, Tomasz Stańko, Artur Dutkiewicz, w innej muzyce Behemoth czy Vader. Oni są już markami samymi w sobie.

Ktoś za tym gania.

Ostatnio w pewnej rozmowie, w której brałem udział, na temat bycia managerem artysty jazzowego, doszliśmy do wniosku, że poza topowymi nazwiskami, które same się sprzedają, najlepszym managerem jest ktoś bliski. Kiedy są inne argumenty niż tylko biznesowe, wtedy lepiej wszystko działa. SBB ma kogoś takiego.

Jest Tomek Koperwas.

Choć z drugiej strony SBB zalicza się do tych zespołów, które maja swoja markę.

Maja markę, ale mimo tego nie jest tak, jak ma być. Dawniej graliśmy w Spodku czy w Arenie, w Poznaniu, w latach siedemdziesiątych, ale pieniądze brali... sam wiesz kto. Wszyscy inni. Teraz jakbyśmy zagrali w pełnym Spodku, do końca życia byśmy nie musieli grać.

A mógłbyś w swoim życiu już nie grać?

Nie. Muszę grać. Dopiero się rozgrzewam. Ćwiczę teraz więcej, mam nowy projekt i zaczęło coś iskrzyć. Zamykam klamrę swojej – powiedzmy – twórczości i idę w nowe, nieznane.

Czyli jesteś głodny nowego?

Jestem, bo daje mi siłę do życia. Pantofle i telewizor nie są dla mnie.

Mamy dobre podsumowanie – instrument ma dawać radość, a nie być tylko obowiązkiem, pracą czy wykonywanym zawodem.

Absolutnie tak.

A lubisz ćwiczyć?

Cały czas ćwiczę. Od rana gram albo na pianinie, albo na gitarze, albo idę na bębny. Cały dzień mam tym zajęty, oprócz tego, że biegam godzinkę po lesie. Staram się być aktywny fizycznie, bo teraz na bębnach już nie jest tak, jak kiedy z Piotrowskim po 15 minut grywałem. Teraz gram cały koncert.

No właśnie wasze słynne pojedynki. Cięgle je robicie?

Pojechaliśmy w 2001 roku z Paulem Wertico na Węgry. W Debreczynie był festiwal. Podczas próby podszedł promotor i zapytał gdzie są drugie bębny. No nie ma. Nikt nie wystawił. Wtedy on mówi, że przecież na te pojedynki przychodzą ludzie, że na nie czekają. Ludzie lubią cyrk, a to jest zabawa. Byłem ostatnio na koncercie Eivinda Aarseta, gitarzysty strasznie kolorowego. Dwie pary bębnów, dwóch pałkerów się tłukło cały czas. Niby nic takiego nie gra, ale wszystko się zgadza. Świetne, super.

W twojej muzyce jest przede wszystkim chyba dużo bluesa?

Posłuchaj moich miniatur (Miniatures – 2008 – przyp. red.), jeżeli jeszcze nie słyszałeś. Wychowywałem się na B. B. Kingu, trochę Alvina Lee liznąłem. Na zwolnionych obrotach, bo on tak szybko grał, że musiałem słuchać na zwolnionych obrotach. Uważam, że poza wszelkimi frazami, które są, które możesz jakoś ominąć, pójść po bokach, jak zakończysz i trochę podciągniesz strunę, jakąś frazą bluesową, wtedy ma ona największy wyraz. Co słychać u saksofonistów jazzowych – przecież oni też bluesem grają.

Bardzo wielu muzyków mówi, że generalnie grają bluesa.

Blues jest podstawą, w jazzie przede wszystkim. Ale tak w ogóle wszyscy grają muzykę grecką, nie wiem czy wiesz? [śmiech] Wszystkie skale są starożytnymi greckimi skalami. Cała klasyka i jazz na tym są oparte.

autor: Jerzy Szczerbakow

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 11/2017

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO