Recenzja

John Coltrane – Both Directions At Once: The Lost Album

Obrazek tytułowy

Zanim jeszcze poznałem te „zaginione” nagrania, dowiedziałem się z mediów, że to Święty Graal jazzu. Cóż, bardziej chyba „brakujące ogniwo”. Mówimy tutaj o roku 1963, a więc okresie poprzedzającym ów największy wzlot – jak chcą znawcy – duchowy i artystyczny w karierze Johna Coltrane'a, który miał miejsce w 1964 (A Love Supreme, Crescent). Ale po kolei…

Wbrew temu, co się przy okazji wydania tej szczególnej edycji pisze, to nie pierwsza „zaginiona” taśma z nagraniami Johna Coltrane'a, a może i nie ostatnia. Przypomnijmy sobie choćby perypetie związane z A Love Supreme. Trudno uwierzyć, że oryginalna taśma matka z tym kanonicznym nagraniem zaginęła jeszcze w latach sześćdziesiątych i pierwsza edycja kompaktowa tłoczona była z jakiejś „entej” kopii. Dopiero niedawno oryginalny master odnalazł się w... Londynie. Tym razem jest jednak trochę inaczej. Monofoniczna ćwierćcalowa taśma odnaleziona została przypadkowo w byłym domu Coltrane'a, a nie w archiwum wytwórni.

John Coltrane w wywiadzie udzielonym pismu Jazz Hot w 1963 roku mówił: „W tym roku chcę... pokazać się jako autor. Chcę komponować. W nadchodzących miesiącach dokonam chyba czegoś nowego”. I dalej: „Tak, trzeba pokazywać coś nowego, innego, a nie znoszę się cofać. W dodatku ostatnio właśnie to zrobiłem – nagrałem rzeczy, które już nagrywałem. Ale w przyszłości nie mam zamiaru powtarzać tego” (cytaty za Coltrane według Coltrane'a). Mam wrażenie, że artysta mówił właśnie o sesji z 6 marca 1963 roku.

Jej okoliczności były dosyć przypadkowe. Coltrane miał nagrywać dzień później z wokalistą Johnnym Hartmanem. W ostatniej chwili okazało się, że studio Van Geldera będzie wolne także dzień wcześniej. Saksofonista zebrał swój kwartet i nieledwie z marszu przystąpił do dzieła. Jak się później okazało, miał na podorędziu dwie całkiem nowe kompozycje, które nie miały nawet tytułów. Resztę sesji wypełniły tematy albo nagrywane już wcześniej (Impressions), albo znane z koncertów (One Up, One Down). Do tego dwie obce kompozycje – standard z repertuaru Nata Kinga Cole'a Nature Boy i popularny temat operetkowy Vilia. W całości na Both Directions At Once mamy więc 14 nagrań, w tym kilka powtórzonych wersji. Wszystkie razem trwają półtorej godziny. Po zakończeniu rejestracji zespół się spakował i pojechał grać koncert w klubie Birdland.

Tyle historii. A teraz pytanie zasadnicze: dlaczego ta sesja, oprócz taśmy pomocniczej, przeznaczonej do prywatnego użytku Coltrane'a (były to czasy przedkasetowe), nie pozostawiła najmniejszego śladu w archiwum wytwórni Impulse!? Nikt o tych nagraniach nigdzie nie wspomniał, nie edytował ich, nie miksował, ba, nawet nie wpisał pod numerem do katalogu! Jak to było możliwe, że właściwa taśma-matka po prostu wyparowała? I wreszcie – jak to było możliwe, że sam Coltrane o swojej taśmie zapomniał i nie wziął jej ze sobą, kiedy wyprowadzał się z domu przy Mexico Street w Queens po rozstaniu z żoną Naimą?

Według mojej teorii, Trane potraktował ten dodatkowy i niespodziewany dzień w studiu Van Geldera na roboczo. Być może w ogóle nie myślał o wydaniu tej sesji na płycie. Po prostu chciał spróbować kilku wariantów, a potem odsłuchać w domu na spokojnie. Teorię tę potwierdzałoby to, że producent Bob Thiele nie pozostawił żadnych zapisków, na przykład co do dalszych planów wydawniczych. Nie nazwano także dwóch utworów, które figurują pod numerami: 11383 i 11386. Jeśli tak było istotnie, tym bardziej trzeba pochylić głowę przed geniuszem Coltrane'a i jego zespołu. Bo ta „robocza” muzyka jest po prostu wspaniała!

Ale uwaga! Both Directions At Once: The Lost Album dostępny jest w dwóch wersjach. Pragnę uprzedzić, że prawdziwą wartość „zaginionej” muzyki Coltrane'a poznają jedynie ci, którzy kupią pełną, dwupłytową wersję deluxe. Bo na płycie drugiej znajduje się niebywały grand finale – w postaci piątej wersji tematu o numerze 11386.

Zanim do niej dotrzemy, prześledźmy po kolei wszystkie tematy. Rozpoczyna całość energiczny blues Untitled Original 11382, w którym wyróżnia się partia grana przez Jimmy’ego Garrisona na kontrabasie arco w stylu Paula Chambersa. Temat jest prosty, ale ciekawy, niemniej całość robi wrażenie pierwszego szkicu. Szkoda, że nie ma następnych wersji. Potem jest najkrótszy na płycie utwór Nature Boy. To najwyraźniej wprawka przed sesją z Hartmanem.

No i następuje Untitled Original 11386. Tutaj zaczynają się rzeczy ciekawe. Rozbudowany temat z kilkoma powtórzeniami grany na sopranie brzmi świeżo i intrygująco. Coltrane wyraźnie się rozpędza i gra solo ekstatycznie. W partii fortepianowej McCoya Tynera słyszymy ciekawe wariacje na temat melodii tematu, a chwilę później kontrabas Garrisona świetnie „wyprowadza” krótkie solo Elvina Jonesa na bębnach. Powraca temat. Naprawdę intrygujący i „pachnący” już A Love Supreme. Operetkowa Vilia może nieco dziwić, ale tylko tych, którzy nie wiedzą, że Trane kochał klimaty operowe i grał u siebie w domu na... harfie (sic!).

Następnie mamy Impressions, temat Coltrane'a oparty na akordach kompozycji Milesa Davisa So What. Ta wersja jest bardzo energetyczna, a całość napędza kontrabas Garrisona. Na początku wydaje się nawet, że sopran Coltrane'a nie nadąża z podawaniem melodii i odrobinę spóźnia się w stosunku do basisty. Kolejny – Slow Blues jest długi (ponad 11 minut) i ma swój gatunkowy ciężar. Nie ma poza nazwą raczej nic wspólnego z Trane's Slow Blues z płyty Lush Life. Inny jest temat i znacznie wolniejsze tempo. Ekstatyczne solo pełne przedęć wykonuje Coltrane na sopranie bez podkładu harmonicznego. McCoy Tyner wchodzi dopiero w połowie utworu i gra świetną partię solową z perlistymi biegnikami prawej ręki. Potem znowu wkracza saksofonista i prowadzi z pianistą ciekawy dialog. Pierwszą płytę kończy zagrany w szybkim tempie One Up, One Down. To jest ten sam temat, który kwartet Coltrane'a potrafił rozwijać na koncertach do długości 30 minut. (Live At The Half Note). Ta wersja trwa tylko około 8 minut. Jej ozdobą jest z pewnością bardzo ofensywne bębnienie Elvina, ale również wspaniałe solo na kontrabasie Garrisona.

Ci szczęśliwcy, którzy posiądą wersję Deluxe Edition, doznają jeszcze więcej emocji i muzycznych podniet. Fenomen Coltrane'a i jego zespołu polegał na tym, że bez względu na to, ile czasu by grali i ile wersji tego samego utworu nagrywali, to „siła” nie spadała im nigdy, a czasami wzmagała się nawet inwencja. Płytę drugą otwiera Vilia w wersji chyba finalnej, bo zagranej po raz piąty. Ani śladu znużenia u muzyków, wręcz przeciwnie! Coltrane sięgnął po sopran i całość jest lekka i zwiewna. Ma swój urok.

Potem mamy trzy różne i kompletne wersje Impressions: pierwszą, drugą i czwartą. Wszystkie zagrane z pełnym zaangażowaniem i zupełnie inaczej. Na tym polega przygoda w jazzie. Wersja czwarta jest najbardziej „groźna”, bo nie ma pianisty. Widocznie McCoy wyszedł do toalety. Ale oto nadchodzi kulminacja całego albumu. Wartość Both Directions… polega nie tylko na tym, że tej muzyki wcześniej nie znaliśmy. Dodatkowym walorem jest możliwość spojrzenia na twórczość geniusza od kuchni. Takiej alchemii jeszcze nie doświadczyliśmy.

Oto kolejna, druga wersja Untitled Original 11386. Złożony z kilku segmentów temat jest doprawdy intrygujący. Możemy nawet uznać, że zespół gra lepiej, bardziej płynnie niż w wersji pierwszej. Ale oto następuje kolejny take, jak się okazuje piąty – tej samej, nigdy nie nazwanej „zaginionej” kompozycji. I kiedy się zaczyna – zaskoczenie! Najwidoczniej podczas dwóch take'ów, które się nie zachowały, zespół Trane'a wpadł na genialny pomysł. Saksofonista inaczej gra łącznik melodii, ponieważ na prowadzenie w tym fragmencie wychodzi vamp basu. Daje to efekt zawieszenia i wprowadza jakiś inny wymiar. Magia. Z czegoś, co było bardzo dobre, grupa przeszła na jeszcze wyższy poziom.

To już są rozwiązania bliskie temu, co słyszymy na późniejszych A Love Supreme i Crescent. Można nawet śmiało powiedzieć, że tutaj właśnie historia tych kanonicznych płyt się zaczyna. To jest to „brakujące ogniwo”, o którym wspomniałem na początku. Dla muzykologów powinna to być gratka nie lada! Proszę koniecznie zwrócić uwagę na solową partię McCoya Tynera i dialog Garrisona z Elviem. Cały zespół gra jak natchniony. W piątym podejściu! Nie mogę się nadziwić, że nie wydano tego nigdy na płycie...

No i na sam koniec znowu One Up, One Down w wersji szóstej. Zagrany szybko i z rozmachem, czyli tak zwanym wiatrem. Kolejny raz zwraca uwagę świetna dyspozycja Garrisona. Bo w ogóle przy słuchaniu tego albumu mamy wrażenie, że brzmienie zespołu jest bardziej pełne, jeśli chodzi o dół. Co jest najwidoczniej efektem tego, że to wersja mono. Nie od dzisiaj wiadomo, że miks mono uwypukla bardziej sekcję rytmiczną, albo inaczej – brzmienie jest bardziej zintegrowane.

Both Directions…, cokolwiek przez przypadek, wpisuje się w modę odkrywania Coltrane'a w wersji pure. Wznowiono już przecież w mono Blue Train, Giant Steps, My Favorite Things, czyli płyty z wcześniejszego okresu. O ile wiem, te ze znaczkiem Impulse! są dostępne na rynku (mowa o CD) jedynie w stereo. Brzmią zresztą znakomicie. A jednak mono wydaje się ciekawsze ze względu na Garrisona. Coltrane miał rację, kiedy mówił w jakimś wywiadzie, że nie wie dlaczego – bo to przecież nie kwestia technicznych umiejętności – ale ten basista najlepiej pasuje do reszty muzyków w kwartecie. I faktycznie tak jest.

autor: Jarosław Czaja

Tekst ukazałs w magazynie JazzPRESS 09/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO