Recenzja

Pat Metheny – Unity Band

Obrazek tytułowy

Recenzja - opublikowana w JazzPRESS - lipiec 2012 Autor: Adam Domagała

Ten facet jest jak Nowy Jork. Nigdy się nie zatrzymuje. Najnowsza płyta Pata Metheny’ego ukazuje się ledwie rok po poprzedniej, która ukazała się ledwie rok po poprzedniej, która ukazała się... Unity Band to płyta par excellence jazzowa i właśnie jej jazzowość bywa w materiałach promocyjnych wytwórni None such określana jako powrót Metheny’ego do niezbyt często uprawianej estetyki. Nie bardzo rozumiem ten zamysł promocjuszy – przecież Metheny gra stuprocentowy jazz niemal nieustannie, a poprzednie albumy (Orchestrion, eksperymentalny w sensie technologicznym, bo przecież nie stylistycznym i spokojne, akustyczne What It’s All About z barytonową gitarą solo w roli głównej) właśnie dlatego były tak niesamowite, że Pat uchylał się na moment od tego, co robi na co dzień, i to nie tylko jako lider własnych zespołów, to były po prostu emocjonujace skoki w bok, w sumie nic niepokojącego.

W tym przypadku o jazzowości decyduje obecność saksofonisty w składzie zespołu. Od czasu albumu 80/81, na którym grali nieodżałowani Michael Brecker i Dewey Redman, Pat rzeczywiście nie opublikował – w zakresie oficjalnej dyskografii – materiału z udziałem saksofonistów. Co nie znaczy, że ich unikał. Wystąpił na kilku płytach Michaela Breckera (m. in. Tales from the Hudson, Time Is of the Essence, Nearness of You i – najważniejszej ze wszystkich, nagranej krótko przed śmiercią genialnego Mike’a i opublikowanej tuż po jego odejściu – Pilgrimage), z Kenny’m Garrettem nagrał porywającą płytę Pursuance. The Music of John Coltrane, z Joshuą Redmanem bluesowo-swingowy zestaw Wish, o freejazzowym projekcie Song X z Ornettem Colemanem wspominam dla porządku, bo nie cierpię tej efekciarskiej kakofonii. Na wszystkich tych płytach jako gitarzysta stricte jazzowy Pat prezentuje się jako wprost bajecznie, zwykle zresztą dorzuca do autorskich repertuarów przyjaciół swoje trzy grosze jako kompozytor.

Unity Band nie jest więc żadną stylistyczną niespodzianką. Nie jest nią także skład tej ekipy. Antonio Sanchez to od prawie dziesięciu lat główny bębniarz różnych Patowych projektów – oraz autor swoich, w tym płyty Migration. To przy okazji jej nagrywania Pat spotkał w studiu Chrisa Pottera, chyba najbardziej wystrzałowego spośród średniego pokolenia współczesnych mainstreamowych saksofonistów (czyli, mniej więcej, czterdziestolatków). Potter gra z tym unikalnym uwrażliwieniem na melodię, że dziwiłbym się, gdyby Pat nie chciał go w końcu mieć w swoim bandzie. No i najmłodszy, ledwie dwudziestokilkuletni, niesamowicie utalentowany basista Ben Williams. Gdyby Steve Rodby, basista Pat Metheny Group i współproducent większości płyt gitarzysty (w tym Unity Band), zechciał kiedyś udać się na przedwczesną emeryturę i szukał kogoś na zastępstwo, kogoś obdarzonego podobną do swojej wrażliwością, myślę, że uparłby się właśnie na tego młodego kota. Zespół – zgodnie z tytułem płyty cudownie zintegrowany i kipiący dobrą, międzyludzką energią – nagrał dziewięć oryginalnych kompozycji Pata, zróżnicowanych pod względem temp, nastrojów i brzmień, wolnych od kon- wencjonalnego swingowania i rutynowych parzystych rytmów.

„New Year” zaczyna się śliczną introdukcją na gitarze akustycznej. Saksofon do akcji włącza się razem z sekcją rytmiczną – podaje tylko zwięzły temat i już mamy pierwszą improwizację Pata. Jak zawsze pełną niuansów; za chwilę na przód wyjdzie przejmie Chris. Gra w wirtuozerskim stylu, pełnym gęstych nut, bardzo melodyjnie; teraz solo na basie Billa i już wiadomo, dlaczego Pat dał mu tę pracę: chłopak gra miękko i mądrze, na równych prawach ze starszakami współtworząc kwartetową mozaikę. W „Roofdogs” Pat używa słynnego syntezatora gitarowego, a kompozycja jest dużo bardziej natarczywa, przebojowa – Chris nie gra już takim słodkim, pełnym tonem, ucieka poza tonację, słowem – zaczynają się odloty. „Come and See” – i zmiana instrumentów. Pat gra na harfo-gitarze Picasso, Chris na bas-klarnecie; najpierw krótki, impresjonistyczny dialog, potem świetny temat, ponad prostym riffem granym przez bas. „This Belongs to You” – ach, jak przyjemnie znowu usłyszeć gitarę barytonową! „Leaving Town” (chwila oddechu), „Interval Waltz” (transowy walczyk) i dochodzimy do kulminacji – „Signals (Orchestrion Sketch)”. To przypomnienie brzmienia piekielnej maszyny, którą Pat skonstruował, żeby samemu grać na wszystkim, a tutaj jeszcze swoje partie doimprowizowali koledzy z kwartetu, więc jest znacząco inaczej niż na Orchestronie, chociaż też epicko, bo numer trwa grubo ponad 11 minut.

Na finał balladowe „Then and Now” i rozpędzony „Breakdealer”. Ponad godzina mistrzowskiego grania, spacery i galopy po ścieżkach niby już dobrze znanych, a ciągle nieodkrytych. Czy jest na sali ktoś, kogo to nie bierze?

Pat Metheny – Unity Band (Nonesuch Records, 2012)

Artykuł pochodzi z JazzPRESS - lipiec 2012, pobierz bezpłatny miesięcznik >>

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO