Recenzja

Kuba Stankiewicz - Space

Obrazek tytułowy

Recenzja - opublikowana w JazzPRESS - wrzesień 2012 Autor: Adam Domagała

Jakiś czas temu, błąkając się po dziale z muzyką w jednym z centrów handlowych, kątem oka, obok kosza z przecenionymi płytami, niestety, niestety, w miejscu mało prestiżowym, zauważyłem wznowienie albumu Northern Song Kuby Stankiewicza – w szarej, niepozornej okładce, jakby zdanej na cudowne znalezienie przez przypadkowego nabywcę, bez reklamy, bez informacji nawet w branżowych mediach, mimo że z logo Polskiego Radia. Tak, to była ta sama muzyka, którą kilkanaście lat wcześniej, w skromnych studenckich czasach, kupiłem sobie na kasecie magnetofonowej, potem zdarłem taśmę niemal do przeźroczystości, a jeszcze później bez skutku próbowałem upolować edycję na CD.

Teraz się udało za sprawą na poły konspiracyjnego wznowienia; emocje towarzyszące słuchaniu ciągle były te same – może nawet większe, bo do głosu doszedł cudowny element nostalgii za ważnymi, muzycznymi odkryciami z dawnych czasów.

W 1993 r., gdy Stankiewicz debiutował jako lider, miał 30 lat, świetne wykształcenie (Berklee College of Music w Bostonie) i już całkiem przyjemny dorobek jako sideman. Swoją pierwszą autorską i – jak się okazało – najważniejszą płytę nagrał w kwartecie z alcistą Henrykiem Miśkiewiczem, kontrabasistą Adamem Cegielskim i perkusistą Cezarym Konradem. Wbrew posępnemu, sugerującemu związek ze skandynawską, jazzową pochmurnością tytułowi, Northern Song zawiera muzykę jasną i pogodną, pełną energii (ale nie agresji, broń Boże). Polot, pazur, radość muzykowania; słychać to dobrze i dziś, najlepszy jazz nigdy się nie starzeje. Debiut był dla młodego muzyka niewiarygodnym sukcesem, czytelnicy magazynu Jazz Forum uznali płytę za nagranie roku, także w kategoriach rynkowych było nieźle (Internet dopiero raczkował i ludzie naprawdę płacili za muzykę).

Polski jazz zawsze obfitował w pianistyczne talenty, ale Stankiewicz wyróżniał się wśród nich niezwykłym wyczuciem melodii, kompozytorską i improwizatorską szlachetnością: grał komunikatywnie, pięknym, intymnym dźwiękiem, rzadko popisywał się techniką, stawiał na nastrój, na kreowanie ulotnego – ale długo zapamiętywanego – piękna. Był mistrzem romantycznej introdukcji, wysnuwania melodii z misternego gąszczu drobnych motywów, wyszukiwania idealnej harmonii, logiki.

Ale po wspaniale przyjętym debiucie Stankiewicz stopniowo wycofywał się z jazzowego tygla. Grał coraz mniej koncertów, wyjechał do austriackiego Grazu uczyć studentów, potem wrócił do Polski, zajął się komponowaniem muzyki dla dzieci, pracą dydaktyczną i naukową, zrobił doktorat, poświęcił pasji komputerowej (która z czasem przerodziła się w drugi zawód). Co prawda, razem z żoną, wokalistką Ingą Lewandowską nagrał na płyty jazzujące wersje pieśni Chopina i piosenek ze słowami Agnieszki Osieckiej, ale, mówiąc szczerze, na jazzowym topie zastąpili go inni.

Blisko 20 lat po debiucie płyta Spaces jest powrotem Kuby tyleż wytęsknionym, co nie- oczekiwanym. Bez wątpienia, to duży krok w artystycznym rozwoju pianisty, dowód na jego niesłabnącą wyobraźnię i kompozytorską wrażliwość, także świadectwo siły, jaka bierze się z wierności własnej wizji i niepodatności na zmienne mody. Ale jednocześnie wracający na scenę Stankiewicz musi przekonać do siebie całkiem nowe pokolenie słuchaczy, wejść na nowo w niszę, w której miejsca zaczyna brakować dla dużo bardziej od niego zdeterminowanych, przebojowych i bezwzględnych zawodników. Słowem – musi sporo udowodnić.

A może właśnie wcale nie musi? Może Spaces jest artystycznym manifestem spod znaku „sobie śpiewam a muzom”?

W nagraniu, oprócz lidera, wzięli udział kontrabasista Wojciech Pulcyn, perkusista Sebastian Frankiewicz i, będący w tym kwartecie najważniejszym partnerem Stankiewicza, saksofonista Maciej Sikała. Zestaw otwiera kompozycja „Spadek”, niemal roztańczona, której temat – grany przez Sikałę na sopranie – ma wdzięk pięknej, poetyckiej piosenki. Oczywiście, całość ujęta została w dość schematyczną formę: po temacie jest repryza, później improwizacja (saksofon), i kolejna (fortepian), i znowu temat. Stankiewicz z Sikałą potrafią tchnąć w ten sche- mat życie i element zaskoczenia. Podobny nastrój (choć inne tempo) ma kompozycja „Apokryf Part I” – zaczyna się impresjonistycznym wstępem, przywodzącym na myśl duetowe nagrania Herbiego Hancocka i Wayne’a Shortera, by po chwili przejść w kojącą, jazzową balladę.

Śliczne! Za to „Split Point” to jeden z zaledwie dwóch naprawdę dynamicznych utworów na płycie i jedyny utrzymany w klasycznej, hard- bopowej konwencji: kwartet pędzi na złamanie karku, jako improwizatorzy Stankiewicz i Sikała niemal wyskakują z butów; solówkę ma też – jakżeby w takim numerze z dynamitem mogło być inaczej – perkusista. Trzy pierwsze utwory definiują charakter całej płyty: jest, tak jak kie- dyś na Northern Song, jasno, pogodnie, energetycznie. Dziewięć oryginalnych kompozycji (i ani jednego standardu!) układa się w liryczną, dźwiękową idyllę. Choć taki zamysł – by zagłuszyć morderczą rzeczywistość muzyką pełną harmonii i optymizmu – wydaje się cokolwiek naiwny, to, właściwie, czemu nie?

Artykuł pochodzi z JazzPRESS - wrzesień 2012, pobierz bezpłatny miesięcznik >>

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO