Relacja Słowo

Jazz w czerni

Obrazek tytułowy

fot. Piotr Banasik

Bohren & der Club of Gore, Whalesong – Kraków, Kwadrat, 27 marca 2024 r.


Można grać ekstremalnie wolną, kontemplacyjną muzykę i zaliczyć sold-out w klubie mogącym pomieścić około 800 osób, pod warunkiem, że jest się Bohren & der Club of Gore. Tak też stało się w krakowskim Kwadracie, gdzie niemieccy weterani noir-jazzu zagrali drugi koncert w Polsce w ramach swojej tegorocznej trasy.

jazzpress-bohren-34 (1).jpg

fot. Piotr Banasik

Zanim gwiazdy wieczoru znalazły się na scenie, publiczność przywitał support w postaci grupy Whalesong. Pochodzący z Tarnowskich Gór zespół zaczynał karierę od brzmień industrialno-metalowych, aw zeszłym roku zaskoczył słuchaczy eksperymentalną, podwójną płytą Leaving a Dream, która eksploruje terytoria drone’u, post-rocka, doom-metalu, a nawet free-jazzu. To właśnie ten materiał, który uważam bezsprzecznie za najciekawszy w ich karierze, stał się podstawą do 45-minutowego setu poprzedzającego występ Niemców.

jazzpress-bohren-09 (1).jpg

fot. Piotr Banasik

Podstawowy skład uzupełnili francuska wokalistka Elise Aranguren oraz polski saksofonista Aleksander Papierz. Aranguren skutecznie przełamywała bezlitosne, kamienne brzmienie quasi-orientalnymi wokalizami i sennymi partiami instrumentów klawiszowych, natomiast Papierz tworzył atmosferę skradającego się zamętu. Polak wyróżniał się świetnym, oryginalnym brzmieniem nałożonego na saksofon tenorowy głębokiego pogłosu, aleze względu na problemy z nagłośnieniem nie zawsze można było je usłyszeć. To samo przytrafiało siępodczas partii śpiewanych także liderowi, Michałowi Kiełbasie. Momentami próbowałpokierować zespołem improwizacją dyrygowaną gestami, imitując Michaela Girę, ale ponieważ ograniczało się to ledwie do kilku ruchów rękami, ostatecznie wypadło nieco groteskowo. Whalesong zagrał przekonująco, ale zabrakło rozmachu słyszalnego na płycie. Ponadto artystyczna propozycja grupy pasowała do Bohrenów raczej jak pięść do nosa – w ich miejsce dużo bardziej pasowałyby Lotto czy nawet Ciśnienie. Oba te zespoły, tak jak Niemcy, wiedzą, jak grać jedną frazę przez kilka minut, by nie zanudzić publiczności, choć każdy z nich ma na to skrajnie odmienny patent.

jazzpress-bohren-30 (1).jpg

fot. Piotr Banasik

Po 30 minutach przerwy światła zgasły i sala pogrążyła się w ciemności. Z ziejącej niewzruszoną czernią sceny popłynął niespieszny, mroczny, sensualny jazz. Przez najbliższe 1,5 godziny tempo upływu kolejnych minut zamarło, a przynajmniej znacząco zwolniło. Pogrążone w półmroku przecinanym punktowymi światłami Bohren& der Club of Gore wystąpiło jako trio, już bez Thorstena Benninga, który opuścił zespół w 2015 roku. Jego brak rozwiązano częściowym odtworzeniem partii perkusji z nagrań, akcenty na hi-hatach wykonywał za pomocą pedału kontrabasista Robin Rodenberg, a resztę talerzy okazjonalnie obsługiwał zasiadający za klawiaturą Morten Gass, który kilka razy wstawał, by zagrać pojedyncze akordy, wybrzmiewające pogrzebową powagą i elegancją.

jazzpress-bohren-08 (1).jpg

fot. Piotr Banasik

Oświetlenie rodem z Miasteczka Twin Peaks doskonale korespondowało z aurą Lynchowskiej psychodelii tworzoną przez muzykę zespołu, a szczególną sympatię publiczności zdobył obracający się werbel, który subtelne wiązki światła odbijał niczym spowolniona kula dyskotekowa. Introwertyczny, nieśmiały romantyzm Niemców wybrzmiewał potraktowanymi z nabożnym szacunkiem frazami saksofonu, wtrąceniami połyskującego wibrafonu, posępnymi klawiszami i miarowym, wycofanym pulsem elektrycznego kontrabasu. Zespół zdawał się delektować każdym wydobywanym przez siebie dźwiękiem i dawać mu przestrzeń na wybrzmienie, snując emocjonalne opowieści o tęsknocie, rezygnacji, nostalgii i śmierci czającej się tuż za rogiem. Repertuar składał się głównie z utworów z płyty Patchouli Blue z 2020 roku, ale zdarzyły się też retrospekcje m.in. do Midnight Radio.

jazzpress-bohren-28 (1).jpg

fot. Piotr Banasik

Niech o sukcesie tego pięknego koncertu świadczy fakt, że Christoph Clöser, ośmielony reakcjami publiczności, wyjątkowo zabawił się w konferansjerkę, z trupią powagą wtrącając humorystyczne akcenty z mrocznymi puentami. Mimo totalnego minimalizmu formy atmosfera była tak gęsta, że można ją było kroić nożem, a zespół nie musiał walczyć o uwagę słuchaczy, którzy na kolejne utwory reagowali z absolutnie nieprzystającą do nich żywiołowością. Magia.

Mateusz Sroczyński

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO