Płyty Recenzja

Joel Ross – Nublues

Obrazek tytułowy

(Blue Note Records, 2024)

Kolejna płyta Joela Rossa dla Blue Note nie stoi w gruncie rzeczy daleko od poprzedniczki. Zarejestrowany w nieco większym składzie The Parable of The Poet również opierał się w dużej mierze na oryginalnych utworach i aranżacjach młodego wibrafonisty. Na Nublues post-bop miesza się z odrobiną hip-hopu i nu jazzu, ale tym razem przede wszystkim odnosi się do bluesa. I to blues jako temat przewodni stanowi kanwę płyty, araczej idea bluesa, wyczuwalna przede wszystkim w kompozycjach, które są tu zawsze na pierwszym planie.

Mamy tu dwa covery Coltrane’a – bluesowy Equinox i balladę Central Park West (czyli jak zagrać Giant Steps bez grania Giant Steps) – oraz jeden Monka, którym jest Evidence. Klasyki zgrywają się wcale nieźle z resztą utworów. Oryginalne kompozycje Rossa też są piękne: czarują Bach (God the Father in Eternity) i Ya Know?; ta pierwsza rozkręca się długo, choć crescendo na tle opadającej progresji akordów tworzy świetne tło pod partie Rossa. Pewnie gdyby to ode mnie zależało, dałbym grającemu tutaj na saksofonie Wilkinsowi więcej pola do popisu – znane są przecież jego możliwości po wydanej dwa lata temu fenomenalnej The 7th Hand, gdzie w kilku numerach naprawdę zbliżył się intensywnością do klasyków free. Nie mam jednak pretensji, to wciąż album raczej stonowany, a skoro opierać się ma na aranżowanym bluesie, nie ma też powodu, żeby czynić tutaj awangardowy saksofon instrumentem przewodnim.

A więc Ross pisze tematy. Malownicze jest Chant, czyli quasi-klasyczna miniaturka skomponowana z pomocą flecistki Gabrielle Garo, a zaraz po nim What Am I Waiting For? — niepokojący motyw w rodzaju muzyki do horroru Polańskiego z lat 60. Następnie hipnotyzuje początek numeru tytułowego. Fenomenalne są te wibrafonowe solówki Rossa w bluesującym otwarciu, choć ostatecznie, gdy dołącza reszta zespołu, nieco nieoczekiwanie całość zmierza w kierunku awangardy. Pewnie porównania do klasyka jazzowego wibrafonu już wiele razy się pojawiały, ale trudno tego uniknąć– podobne zabiegi, nawet na najbardziej straightaheadowych nagraniach, stosował przecież Bobby Hutcherson (vide Happenings i ostatni z tej płyty utwór z elementami muzyki konkretnej).

Eklektyzm ubogaca album. Posłuchajcie dla kontrastu Mellowdee – nim na dobre się skonkretyzuje, zalicza kilka „falstartów”, jakby chciał się wykluć wreszcie z tej Sandersowskiej, spirituals jazzowej kakofonii intra. No i w końcu wchodzi temat główny, a Wilkins i Ross wymieniają się solówkami co kilka taktów; intensywność rośnie, aż nagle następuje przerwa na kameralne, romantyczne nieco partie solowe fortepianu. Co prowadzi do „pijanego” motywu finałowego, który ozdabia emocjonalne, skrzeczące solo Wilkinsa. A więc dzieje się naprawdę wiele.

Cieszmy się, mamy naprawdę świetnego amerykańskiego kompozytora młodego pokolenia. Ale jest to jest przede wszystkim bardzo zdolny wibrafonista, który czuje bluesa.

Piotr Zdunek

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO