Felieton

Złota Era Van Geldera: Zły Benson, czyli co dwie gitary to nie jedna

Obrazek tytułowy

fot. Jarosław Czaja

Ogromny sukces komercyjny albumu Breezin’ z 1976 roku wywindował George’a Bensona na gwiazdę muzyki pop. Ale też położył się cieniem na reputacji artysty, jako gitarzysty stricte jazzowego. Podobna historia przydarzyła się wcześniej saksofoniście Eddiemu Harrisowi po nagraniu przeboju z filmu Exodus. Dlatego dzisiaj nie dziwi to, że Bensona próżno zwykle szukać w różnorakich rankingach i plebiscytach rozpisywanych przez branżowe periodyki, mimo że miewał i po Breezin’ przebłyski zdumiewającej formy muzycznej (Songs And Stories z 2009 roku). Jeśli jednak widzę któryś raz, że jakiś młody gitarzysta w wywiadzie podaje wciąż tę samą litanię „wielkich”, którzy go inspirują (od Wesa Montgomery'ego, Kenny’ego Burrella, Jima Halla, Pata Martino, Johna Scofielda po Pata Metheny'ego), a nie wymienia w niej prawie nigdy George’a Bensona, to uważam, że coś z edukacją muzyczną jednak szwankuje.

Chciałbym przypomnieć, że po śmierci Wesa Montgomery'ego, w 1968 roku, to właśnie George Benson uchodził w opinii krytyków za następcę mistrza. Potwierdzały to płyty, choćby wspaniały Giblet Gravy, bo Benson potrafił grać dwudźwiękami w oktawach podobnie jak Wes, a to piekielnie trudna technika. Absolutny szczyt jego jazzowej kariery przypadł na pierwszą połowę lat siedemdziesiątych XX wieku, kiedy związał się z wytwórnią CTI. Gitarzysta był ulubieńcem producenta i szefa CTI Creeda Taylora, dlatego jego instrument słychać na wielu albumach takich tuzów jak Stanley Turrentine, Freddie Hubbard czy Milt Jackson. Spośród albumów autorskich Bensona najwyższe noty zbiera zwykle Beyond the Blue Horizon nagrany w 1971 roku w towarzystwie Rona Cartera i Jacka DeJohnette'a. Ale ja chciałbym napisać o płycie Bad Benson, którą artysta zrealizował w 1974 roku, tuż przed przejściem z CTI do braci Warnerów.

Jeśli posłucha się Bad Benson, a zaraz potem Breezin’, stanie się jasne, że obie płyty wiele łączy, aczkolwiek ta pierwsza jest oczywiście bardziej jazzowa. Jeśli spojrzymy na skład wykonawców rzecz cała się wyjaśni – oprócz samego lidera muzykiem, który grał zarówno na Bad Benson jak i na Breezin’ był niejaki Phil Upchurch. Zwykle jego rolę – także jako kompozytora – niesłusznie się pomija. Tymczasem, moim zdaniem, George Benson najlepiej w swojej karierze brzmiał właśnie wtedy, kiedy miał za plecami gitarę rytmiczną albo bas Phila Upchurcha. Powiem więcej, dokonań tej pary gitarzystów z tamtego okresu w zakresie rytmiki, faktury czy feelingu nikt do tej pory nie przeskoczył.

Ale kto to jest Phil Upchurch? Już słyszę, że skoro grał na płytach Bensona tylko rytm, to zapewne nie był kimś ważnym. Wychowani wszak jesteśmy na herosach gitary solowej. Zadziwiające, ale nawet zatwardziali fani jazzu, a więc muzyki typowo „czarnej” nie potrafią często docenić roli gitary jako instrumentu rytmicznego. Sądzę, że to bezwiedne obciążenie tradycją muzyki europejskiej, która jak wiadomo koncentrowała się zawsze głównie na harmonii i melodii. Tymczasem jazz to przede wszystkim puls, czyli rytm i chyba truizmem byłoby tutaj przypominanie niepośledniej roli, jaką spełniał Freddie Green w orkiestrze Counta Basiego. A przecież nie zagrał na gitarze nigdy ani jednej solówki!

Phil Upchurch pojawił się u boku George'a Bensona właśnie po to, aby dodatkowo wzmocnić warstwę rytmiczną jego muzyki. A pamiętajmy, że Benson to również rytmik nie lada. I kiedy słuchamy Bad Benson, co rusz natrafiamy na cudowne fragmenty motorycznego drive'u, jaki tworzą dwie gitary grające akordy. Mam wrażenie, że w studiu Van Geldera musiał być obecny duch Wesa Montgomery'ego...

Płytę Bad Benson otwiera fantastyczna wersja słynnego przeboju Paula Desmonda (a nie Dave'a Brubecka!) Take Five, chyba najlepsza jaką kiedykolwiek słyszałem. Warto mieć ten krążek już choćby dla tego jednego utworu. Fantastyczną robotę wykonują tu także: Ron Carter na basie, Steve Gadd na perkusji i Kenny Barron na elektrycznym pianinie. A Bensona wyraźnie uskrzydla obecność Phila Upchurcha, bo też muzyk to nie byle jaki. Wystarczy wspomnieć, że grał na legendarnej płycie Live Donny’ego Hathaway'a (1972), a także u boku tak wybitnych sław jazzu i bluesa jak Stan Getz, Dizzy Gillespie, B.B. King czy John Lee Hooker. U boku George'a Bensona jest tylko tłem, ale mój Boże, co to za tło! To są niuanse, drobne rzeczy, na które mało kto zwraca uwagę, ale na tym właśnie polega magia muzyki.

autor: Jarosław Czaja

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 11/2017

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO