Felieton

Złota Era Van Geldera: Jimmy, Jimmy, Jimmy...Cobb!

Obrazek tytułowy

Jimmy, Jimmy, Jimmy...Cobb!

Wynton Kelly Trio & Joe Henderson – Complete Recordings Lone Hill Jazz , 2004

Minęło właśnie pół wieku od rejestracji koncertu tria Wyntona Kelly'ego z Joe Hendersonem w Baltimore. A ponieważ spośród muzyków biorących udział w tym wydarzeniu, wśród żywych ostał się tylko perkusista Jimmy Cobb, jemu chciałbym zadedykować ten odcinek. Warto bowiem zauważyć, że jest on, mimo podeszłego wieku (89 lat), nadal aktywny muzycznie. To prawdziwy Ostatni Mohikanin obok Roy'a Haynes'a (93 lat!). Ale też chyba perkusista stanowczo za mało doceniony. Spoglądając na jego „zawodowe papiery”, czyli nazwiska liderów, z którymi grał (na ich czele oczywiście Miles Davis), można się tylko dziwić, że w przeróżnych zestawieniach, rankingach i branżowych przewodnikach – tam, gdzie królują zazwyczaj Elvin Jones z Tonym Williamsem – Cobba zazwyczaj nie ma.

Kiedy w latach dziewięćdziesiątych wytwórnia Verve po raz pierwszy opublikowała taśmy z rejestracją koncertu w Baltimore, najwyraźniej robiła to na fali niezwykłej popularności, jaką cieszył się wówczas tenorzysta Joe Henderson. Wystarczy spojrzeć na okładkę. To Henderson był głównym bohaterem, a nazwiska Wyntona Kelly'ego, Paula Chambersa i Jimmy'ego Cobba wydrukowane były o wiele mniejszą czcionką. Ponieważ te odkurzone nagrania live od razu zyskały duży rozgłos i uznanie zarówno u fanów jak i krytyki, trudno się dziwić, że doczekały się wkrótce następnych edycji. To, co Verve wydało na dwóch osobnych płytach, europejska wytwórnia Lone Hill Jazz – reklamująca się hasłem „For Professional Collectors!” – zmieściła na dwóch CD w jednym pudełku. Ale napis na okładce jest inny, chyba bardziej trafny: „Wynton Kelly Trio with Joe Henderson”.

Bo po prawdzie koncert, który odbył się 21 kwietnia 1968 r. na deskach Famous Ballroom w Baltimore, to było wyjątkowe, jednorazowe spotkanie dwóch równorzędnych podmiotów wykonawczych. Trio, pod wodzą pianisty Wyntona Kelly'ego, po rozstaniu z Milesem Davisem (1963) działało aż do śmierci kontrabasisty Paula Chambersa w 1969 roku jako jednostka autonomiczna, ale też sekcja „do wynajęcia”. Współpraca tria choćby z gitarzystą Wesem Montgomerym przeszła do legendy. Występowali także z wieloma tenorzystami, między innymi z Georgem Colemanem i Hankiem Mobleyem.

Drugi podmiot wykonawczy, czyli tenorzysta Joe Henderson, mimo że wówczas ledwo przekroczył trzydziestkę, był już prawdziwym weteranem. Niemniej, nie mógł się zapewne równać w popularności z triem Kelly'ego. Zadziwiające jest to, że muzycy zagrali koncert w Baltimore bez żadnej wcześniejszej próby. Poszli na żywioł. I – jak to się mówi – „zażarło”. Na czymś takim polega właśnie magia jazzu. Co zagrali? Prawie same „jamowe” standardy, od Autumn Leaves, po If You Could See Me Now, plus trzy tematy Milesa Davisa: Four, Pfrancing (No Blues) i The Theme. Jako bonus, dorzucono jeszcze dwa utwory nagrane w studiu – najprawdopodobniej Van Geldera, ale bez Hendersona.

I dużo można by dalej pisać o tym jak znakomicie „rozgrywane” jest tutaj napięcie stylistyczne pomiędzy bardziej nonszalancką i swobodną, pełną dysonansów i przedęć, momentami zahaczającą niemal o free, grą Hendersona, a nieco „staroświeckim” – z pozoru! – funkcyjnym, ale niebywale swingującym podejściem sekcji rytmicznej. Do tego jeszcze dochodzi efekt, cokolwiek niezamierzony, ale w sumie ciekawy. Otóż fortepian Kelly'ego jest nieco rozstrojony i brzmi jak staroświeckie pianino z lokalu honky tonk. Ale skupmy się na postaci perkusisty. Bo jakkolwiek wszyscy grają tutaj wspaniale, to jednak z pewnością cichym bohaterem tych nagrań jest Jimmy Cobb. Ten kwietniowy dzień, czy raczej wieczór w Baltimore był jego! Cobb to perkusista może niezbyt efektowny (efekciarski?), ale za to niebywale efektywny. To stara szkoła bębnienia – idąca wprost od Papy Jo Jonesa: grać tak, aby napędzać cały zespół, a równocześnie być prawie „niewidzialnym”. Ilość czasu spędzonego obok genialnego kontrabasisty Paula Chambersa i oczywiście wspaniałego pianisty Wyntona Kelly’ego zaprocentowało tym, że Jimmy Cobb dorobił się niewątpliwie swojego własnego, prostego i łatwo rozpoznawalnego rytmicznego soundu. Stały puls utrzymywany prawą ręką na talerzu ride i punktowane uderzenia lewą na werblu, stały się jego znakiem rozpoznawczym.

Można powiedzieć – tylko tyle i aż tyle. Bagatelka! Efekt jest zaskakujący, ponieważ ten właśnie perkusyjny sound uważam – o dziwo! – za najbardziej charakterystyczny dla lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Nie „falowanie” Elvina Jonesa czy przyspieszanie i zwalnianie Tony’ego Williamsa, ale właśnie ten stały, motoryczny i swingowy beat Jimmy'ego Cobba. Nieco podobnie brzmiał również Billy Higgins. Słucham i od razu wiem: lata sześćdziesiąte!

autor: Jarosław Czaja

tekst ukazał się w JazzPRESS 07/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO