Felieton

Złota Era Van Geldera: Bebop Lives

Obrazek tytułowy

Ilekroć wkładam do odtwarzacza oryginalną płytę z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, tylekroć mam wrażenie, że te nagrania brzmią coraz ciszej. W porównaniu z dzisiejszymi produkcjami – wręcz zanikają! To oczywiście złudzenie. Ale mam wrażenie, że ta cała współczesna inżynieria dźwiękowa adresowana jest z premedytacją do ludzi zwyczajnie głuchych.

W przypadku płyty Bebop Lives! kwintetu Franka Morgana, mamy do czynienia z zapisem koncertu metodą direct-to-digital. Wówczas, czyli w 1986 roku znaczek DDD (cały proces cyfrowy) oznaczał, że mamy do czynienia z dużym budżetem i najnowszą technologią. Dzisiaj może to śmieszyć, ale w tamtych „digitalach” jest coś ciekawego. One brzmią inaczej. Być może wynika to z tego, że rejestrowali je inżynierowie – w tym przypadku Tom Mark – wychowani na sprzęcie analogowym. Po prostu mieli pewne standardy w głowie, a raczej uszach. Teraz słyszę często o powrocie do „ciepłych” analogów, taśm i starych konsolet. Cóż jednak z tego, skoro wszystko zabija wszechobecna kompresja. Owszem, w jazzie nadal jeszcze pewien poziom obowiązuje. Wielka w tym zasługa oczywiście Rudy'ego Van Geldera, który przez wiele dekad wyznaczał wzorzec dla innych. Ale teraz, kiedy go zabrakło może być różnie. Niestety jestem pełen obaw...

Piszę o tym dlatego, ponieważ muzyka potrafi przenosić ducha czasów. Na tym polega jej wielka siła. To swoisty fenomen, że po brzmieniu i niuansach aranżacyjnych da się niemal bezbłędnie odgadnąć dekadę w której powstała. I tutaj właśnie specjalne znaczenie ma cała ta techniczna otoczka inżynieryjno-edycyjna. Jeśli mamy oryginalne, a nie zremasterowane po raz n-ty tłoczenie, słyszymy dźwięki takie, jakie słyszeli sami muzycy. Wtedy, w tamtym czasie.

Na pierwszy rzut ucha Bebop Lives! brzmi nieco bezbarwnie i płasko. Dopiero kiedy podkręcimy potencjometr okazuje się, że te nagrania mają nieziemską dynamikę. To znaczy wielką rozpiętość skali od piano do forte i spory „zapas” jeszcze do przesterowania. Nie ma żadnego podbarwiania. Mówiło się, że CD brzmią za bardzo higienicznie i sterylnie. Kiedyś to była wada, a teraz wygląda na to, że to raczej zaleta. Wierny zapis nie oznacza – efektowny. Albo efekciarski…

Ale teraz o samej muzyce. Zmarły w 2007 roku saksofonista altowy Frank Morgan, był z wielu względów postacią szczególną na jazzowej scenie. Kiedy zaczynał karierę na Zachodnim Wybrzeżu w połowie lat pięćdziesiątych, grał w stylu Charliego Parkera, jak wielu mu podobnych. Ale dzięki narkotykom muzyk trafił do więzienia i zniknął ze sceny na kolejnych 30 lat! Pojawił się ponownie dopiero w połowie lat osiemdziesiątych i nieoczekiwanie chyba dla siebie samego, stał się wówczas wielką sensacją i rewelacją dla młodego pokolenia jazzmanów.

Bo okazało się, że Frank przechował czysty, niczym niezmącony bebopowy styl. Tak, jakby wyskoczył z wehikułu czasu. Uświadomił przy okazji wszystkim, że bebop faktycznie nadal żyje i ma się dobrze. Gwoli ścisłości trzeba zauważyć, że Morgan nie był nigdy dosłowną kopią Birda. Jego styl był bardziej zbliżony do ekspresyjnego i dysonansowego sposobu gry Arta Peppera (z którym podobno nawet siedział w tym samym więzieniu).

Płyta Bebop Lives! nagrana została w legendarnym klubie Village Vanguard niedługo po powrocie Morgana na scenę. Towarzyszy mu doborowa ekipa złożona z legendarnej sekcji rytmicznej Eastern Rebellion (Cedar Walton, Buster Williams i Billy Higgins) oraz trębacz Johnny Coles. O Eastern Rebellion już pisałem, więc nie będę powtarzał, jak bardzo tych panów uwielbiam, ale parę słów trzeba poświęcić Colesowi. Ten obdarzony pięknym, ciepłym tonem muzyk, to postać niesprawiedliwie zmarginalizowana i zapomniana. Grał przecież z największymi – Gilem Evansem, Mingusem, Pearsonem, Ellingtonem i Basiem, a jednak pozostał w cieniu. Kiedy o nim myślę, przychodzą mi do głowy dwie wyjątkowe płyty z katalogu Blue Note, w których wkład artystyczny trębacza był znaczący: Am I Blue Granta Greena (z Joe Hendersonem) i The Prisoner Herbiego Hancocka. Frank Morgan chyba nie mógł sobie wymarzyć lepszego partnera.

A repertuar? Same standardy w przekroju od Ellingtona, Cole’a Portera, Monka, Parkera i Gillespiego do Jackiego McLeana. Czyli najprawdziwsza amerykańska klasyka wykonana tak, jak się grało niegdyś, w najlepszych bopowych czasach. Cóż, minęło od nagrania tej płyty 30 lat, więc warto zadać sobie jakże ważne pytanie: czy bebop nadal żyje?...

autor: Jarosław Czaja

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 04/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO