Wywiad

Leszek Łuczak: jazz to potworny narkotyk

Obrazek tytułowy

fot. Radek Rakowski

14 lutego 1998 roku swoją działalność zainaugurował poznański klub jazzowy – Blue Note. Zlokalizowana w dawnej kotłowni Zamku Cesarskiego scena momentalnie stała się najważniejszym ośrodkiem muzycznym w mieście. Przez dwie dekady grali tu najwięksi mistrzowie, a dzisiejsze gwiazdy stawiały pierwsze sceniczne kroki. O historii oraz wieloletniej działalności klubu opowiada jego założyciel Leszek Łuczak.

Jakub Krukowski: W 1998 roku Jan Ptaszyn Wróblewski napisał, że miał zaszczyt otwierać najwspanialszy klub w tej części Europy. Czy po 20 latach, może pan z satysfakcją przyznać, że miał rację?

Leszek Łuczak: Przede wszystkim nie chciałem zawieść Ptaszyna, mojego wielkiego profesora jazzu, któremu mam tyle do zawdzięczenia. To był mój guru i do dziś jest dla mnie wyjątkową postacią. Jak takiego człowieka można zawieść? Czegoś takiego bym sobie nie wybaczył!

Nie jest łatwo znaleźć drugie miejsce o tak długim stażu zajmujące się muzyką jazzową. Co zadecydowało o sukcesie klubu?

Już od młodych lat przymierzałem się do założenia klubu, bo z jazzem jestem związany od dawna. Gdy jeździłem po świecie, gdzieś to w mojej głowie iskrzyło, nigdy jednak nie myślałem o tym jak o sposobie na wzbogacenie się. Wydaje mi się, że to jest powód, dla którego jest tak mało klubów jazzowych – bo to nie jest stricte biznes. Musiałem podjąć ogromne ryzyko, ale do działania popychała mnie pasja i miłość do muzyki. Ważna była konsekwencja i totalne oddanie. Zrobiła się z tego pewna misja, ja żyję tym klubem.

porownanie2.jpg fot. Paulina Krukowska

Myślę, że kluczowe są opinie grających tu muzyków. Z jakimi reakcjami się pan najczęściej spotyka?

Zawsze mówią, że to jest autentyczne miejsce i dlatego chcą tu wracać. Al Foster wracał już cztery razy, bo bardzo polubił nas i naszą atmosferę. Staramy się zapewnić komfort muzykom, a oni to doceniają.

Nie byłoby jednak klubu bez publiczności. W jaki sposób udaje się zapełniać widownię?

Staramy się wybierać koncerty takich wykonawców, którzy nie zniechęcają do muzyki improwizowanej. Oczywiście nie odmawiam nikomu utalentowanemu występu na naszej scenie, ale chcę żeby każdy koncert zachęcał ludzi do przyjścia na kolejne. Tych prawdziwych fanów jazzu jest tak niewielu, że każdy jest dla nas ważny.

Co było większym wyzwaniem – remont zamkowej kotłowni czy zapewnienie bieżącej działalności?

Oczywiście jedno i drugie, choć nie sądziłem, że aż tak trudno będzie z rozbiórką tutejszych poniemieckich murów – tego nie przewidziałem. Centrum Kultury Zamek długo szukało najemcy na tę piwnicę, ale nikt nie odważył się na jej remont i faktycznie – to był horror. Samo znalezienie firmy, która podjęłaby się pracy, graniczyło z cudem – pół roku zajęło samo kucie. Był z tego niewyobrażalny bałagan, gruz wywiozło sto ciężarówek. Ale udało się i jestem z tego dumny. Myślę, że nawet gdybym wiedział o tych problemach, to i tak bym się zdecydował na ten remont.

Proszę powiedzieć, co stało za wyborem nazwy. Kontekst wydaje się oczywisty – marka znana była na całym świecie, choć w latach dziewięćdziesiątych legendarna wytwórnia dopiero się odradzała, a nowojorski klub miał wśród muzyków różne opinie.

W latach młodości gdy dotykałem płyty wydanej przez Blue Note, przechodził mnie dreszcz. To było przeżycie nie do opisania, kiedy wypożyczaliśmy płyty z amerykańskiej ambasady i słuchaliśmy genialnych muzyków jazzowych. Pamiętam zapach tych albumów... Ta nazwa głęboko utkwiła mi w pamięci, stając się największym symbolem związanym z jazzem. Myślę, że identyfikowanie się z nią jest dla nas ważnym zobowiązaniem, żeby trzymać poziom. Choć to prawda – niektórzy amerykańscy muzycy powtarzają, że nie przepadają za grą w nowojorskim klubie Blue Note i cieszą się, że nasza scena jest zupełnie inna. Że odczuwają tu większą radość grania.

Gra pan na perkusji, muszę więc zapytać, który z zaproszonych perkusistów był dla pana najważniejszy? Grali tu w końcu Al Foster, Lenny White i Jack DeJohnette.

To jest oczywiste, tylko jeden na świecie tak gra – Jack DeJohnette. To jest geniusz. U nas występował ze swoim przepięknym, autorskim projektem, ale dla mnie najciekawsza była jego współpraca z Keithem Jarrettem. To była absolutna fascynacja, każda ich płyta była dla mnie wielkim przeżyciem. Szczyt talentu i perfekcji.

A z pozycji organizatora, które wydarzenie szczególnie pan wspomina?

Najtrudniejszy bez wątpienia był koncert Dave’a Hollanda. Pamiętam, że przyjechał dzień wcześniej i nie zaakceptował wibrafonu. Choć instrument był nowy i w parametrach dokładnie taki, jakiego od nas wymagał, to nie odpowiadała mu marka Yamaha. Artysta zagroził, że nie zagra, więc szybko ściągaliśmy inny instrument z Warszawy, co pomijając ogromne koszty, znacznie opóźniło start koncertu. Poza tym zażądał pięciooktawowej marimby, którą z trudem, w pośpiechu wypożyczyłem z poznańskiej Akademii Muzycznej. Jak się okazało, zespół wykorzystał ją do zagrania zaledwie kilku dźwięków. Po świetnym koncercie czuło się, że Holland miał nawet wyrzuty sumienia. Nie spodziewał się, że będzie grał w prawdziwym klubie, ze świetną publicznością i mimo nerwów, poczuje się jak u siebie. Było to dla niego dużym zaskoczeniem. Na pożegnanie powiedział: „mam nadzieję – do zobaczenia”. Z tego co pamiętam, to chyba jedyny koncert, który sprawił takie problemy.

W 2006 roku grał tu Esbjörn Svensson, a występ był rejestrowany dla telewizji publicznej. Na potrzeby tego wydarzenia przearanżowaliście mocno scenę. Jak wspomina pan ten koncert.

Byłem zaskoczony tym, ile osób już wtedy znało jego muzykę. On grał zupełnie inaczej, miał własną stylistykę, zaczął nowy kierunek, który powielali później inni. Na koncert przyszli też muzycy klasyczni i pamiętam, że wychodząc, wyrażali ogromny podziw dla jego umiejętności. Świetny muzyk.

Z własnej obserwacji wiem, że podczas koncertów zajmuje pan zawsze miejsce przy reżyserce. To najlepszy punkt do słuchania muzyki w klubie, czy chodzi o pilnowanie jakości przekazu?

Zdecydowanie pilnuję brzmienia. Młodzież inaczej słyszy muzykę. U nas koncerty obsługują często początkujący, ale bardzo zdolni ludzie, którzy mają duże predyspozycje. Tyle że jazz ma bardzo specyficzne brzmienie, a oni nie słuchali tylu jazzowych płyt. co ja, i nie wszyscy czują tę muzykę. Znam akustyczne brzmienie instrumentów i wiem, jak powinien być nagłośniony każdy z nich. Dla mnie największą wartością jest właśnie brzmienie akustyczne i staram się je odzwierciedlić w czasie nagłaśniania koncertów. To największa sztuka, żeby – dzięki sprzętowi o najlepszej jakości – oddać właśnie to czyste brzmienie.

Poznań ma wspaniałe jazzowe tradycje, jednak początki działalności klubu przypadły na okres, w którym lokalnemu środowisku trudno było się przebić. Mam wrażenie, że bardzo się to zmienia – jak pan postrzega aktualną kondycję poznańskiej sceny?

Faktycznie, na początku nie liczyłem na poznańskich muzyków. Oczywiście oni tu grali, ale nie było ich wtedy wielu. Teraz to się wyraźnie zmieniło. Dużo dało powstanie kierunku jazzowego w liceum muzycznym oraz katedry jazzu na Akademii Muzycznej, co jest zasługą między innymi Krzysztofa Przybyłowicza i Zbyszka Wrombla. Młodzi mają teraz fantastyczne warunki do uczenia się jazzu. Widzę potencjał poznańskiej sceny, jest tu wielu zdolnych muzyków, którzy już zaistnieli, ale to wciąż powolny proces. Ja ich bardzo lubię i szanuję, a oni są wdzięczni, że mogą u nas stawiać pierwsze kroki na scenie. Myślę, że w tym sensie klub jest naszym dobrem wspólnym.

P1320410.jpg fot. materiały prasowe

Mam wrażenie, że w tym celu poniekąd powstał konkurs Blue Note Poznań Competition. Proszę powiedzieć, jak narodziła się ta idea?

Pomysł istniał od bardzo dawna, chyba od początku klubu. Świętej pamięci Wojtek Juszczak cały czas dopingował mnie do stworzenia takiego konkursu. Mieliśmy świadomość, że w takim ośrodku jak Poznań musi być ważny konkurs jazzowy, przecież nawet mniejsze miasta miały już takie imprezy. Wojtek ostrzegał mnie, że zaraz ktoś niekompetentny sprzątnie nam ten pomysł i zaprzepaści go. Ja też czułem, że jest to wręcz moim obowiązkiem jako właściciela klubu, żeby spróbować. Wiele zawdzięczam też Radkowi Rakowskiemu, który zajął się stroną formalną tego przedsięwzięcia. Jestem bardzo szczęśliwy, że się udało.

W tym roku czeka nas piąta edycja imprezy. Chyba można już śmiało mówić, że jest to konkurs rozpoznawalny i ważny dla młodych muzyków.

Duża w tym zasługa miasta i samorządu województwa, które zaczęły nas wspierać, dzięki czmu utrzymujemy wysoki poziom konkursu. Ta inicjatywa daje nam ogromną satysfakcję, to dla nas kolejny sukces, będący zwieńczeniem naszej działalności. Niezwykłe jest móc obserwować dalszy rozwój i postępy w karierze tych utalentowanych młodych muzyków. A oni do nas chętnie wracają.

Dla wielu osób pański klub jest tożsamy z jazzem w Poznaniu, muszę więc zapytać, jak pan widzi przyszłość tego miejsca?

Mam świadomość swoich lat, ale nie wyobrażam sobie, żeby miejsce, o takich tradycjach zniknęło z mapy miasta – to by była klęska. Ja będę pracował do końca życia i mam świetnych pracowników, którzy już w części zajęć mnie odciążają. Ale żeby to miejsce mogło dalej funkcjonować, szukam osoby, która przejmie moje obowiązki, to musi być ktoś, kto tak jak ja byłby absolutne oddany tej muzyce. Myślę, że każde duże miasto w Polsce powinno mieć klub jazzowy z prawdziwego zdarzenia. To powinno być też obowiązkiem władz – młodzi muzycy muszą mieć przecież miejsce, żeby grać.

I na koniec – proszę powiedzieć, czy w 1998 roku spodziewał się pan, że przez kolejne 20 lat pański klub będzie tak ważnym ośrodkiem jazzowym w Polsce?

Na początku nie byłem pewien. Podszedłem do tego z pewną obawą, mając świadomość, jak mało jest takich miejsc. Ale coś we mnie kazało mi zaryzykować. Znając siłę tej muzyki, czułem, że to nie ma prawa się nie udać. Jazz to potworny narkotyk! Jako szesnastolatek złapałem tego bakcyla. Idea jazzowego klubu siedziała we mnie głęboko i musiałem sprawdzić, czy dam radę.

Czego mogę życzyć właścicielowi na kolejne lata?

Kolejnych 20 lat w klubie, w nie gorszym niż do tej pory stylu.

autor: Jakub Krukowski

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 06/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO