Recenzja

Tubis Trio – Flashback

Obrazek tytułowy

Jako „człowiek-klawisz”, jak kiedyś subtelnie określił mnie kolega, w swej konsumpcji muzycznego formatu fortepian-kontrabas-perkusja osiągnąłem stan, w którym daje o sobie znać prawo malejącej użyteczności krańcowej. Brzmi jak quasi-inteligencka recenzja z portalu o muzyce niezależnej? OK – zostawmy to.

Mówiąc krótko i węzłowato – nasłuchałem się takich triów, że ho-ho! Od klasycznych Petersonów, hołubionych przez mojego ojca, przez ekstatycznie fałszującego (głosem) Jarretta i jego kolegów z nudnego kawału o niebie i pianistach, po na początku tępione, a potem wychwalane przez jazzowych ortodoksów e.s.t., zjadające z czasem własny ogon The Bad Plus, przeintelektualizowane serie Art of Trio Mehldaua, po inne wytwory, za których recenzję byłem nawet kiedyś postponowany przez samych muzyków. Słowem – znam się na tej konwencji, trudno mnie zaskoczyć, a zmusić mnie do doszukiwania się ukrytych sensów tam, gdzie ich nie ma – wręcz nie sposób.

Po tym przydługawym wprowadzeniu, przechodzę finalnie do nowej propozycji rodzimego Tubis Trio, które – jak zdążyłem zauważyć – zbiera za swoje płyty raczej recenzje pozytywne. Tekst niniejszy, mimo sygnalizowanego wyżej znużenia, nie zamierza tej harmonii bynajmniej zaburzać. Flashback ciekawi mnie już na poziomie okładki. Z awersu bije kreatywność, z rewersu – brak napuszenia. Daje mi to nadzieję na muzykę, która jest energetyczna, solidna, swobodna. I nadzieja ta, jak się okazuje, nie jest płonna.

Myślę, że nie ma sensu edukowanie tu kogokolwiek, jakich pianistów czy slynne składy słychać na tej płycie. Tubis Trio dokonuje zręcznego przeglądu dokonań współczesnego pianistycznego jazzu – również takiego nienaszpikowanego stricte „jazzowymi” harmoniami, dobierając co przystępniejsze, sprawdzone patenty. Buduje te kolaże na szkielecie z tematów, które stanowią oryginalne kompozycje (plus za to!). Wpadają one w ucho, są ładne, komunikatywne – i kropka. Daleka od patetyzmu i formalnej żonglerki (jakże często maskującej zwyczajny brak pomysłów) całość może nie energetyzuje tak, jak sugeruje uwieczniony na okładce entuzjazm samych muzyków, ale na pewno pozostawia miły posmak.

Nie złapię się jednak na społeczny dowód słuszności i nie stwierdzę, że czuję w tym materiale coś swoistego, rozpoznawalnego, wyjątkowego. Nie wiem zresztą, czy stworzenie swojego unikalnego miejsca na jazzowej ziemi jest ambicją muzyków. Jeżeli jednak chodzi o tworzenie dźwięków, które są przyjemne, nienachalne, porządnie zagrane, a ponadto – pobrzękujące znajomo „w tyle głowy” – to pracę uważam za zaliczoną na mocną czwórkę. Rewolucji nie ma, przyjemność – a i owszem.

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 1/2019

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO