Recenzja

Sophia Grand Club – 4 a.m.

Obrazek tytułowy

Nie ma chyba bardziej kultowej godziny w polskiej muzyce niż czwarta nad ranem. Najczęściej łączy się to z zastanowieniem: „może sen przyjdzie?”. Ale nie w przypadku albumu projektu Sophia Grand Club! Tutaj jest o wiele dynamiczniej niż w przypadku „czarnego bluesa” Starego Dobrego Małżeństwa, energia i format są zupełnie inne.

Sophia Grand Club jest wielkim wydarzeniem dla polskiej sceny jazzowej głównie ze względu na udział Vitolda Reka – legendarnego kontrabasisty, znanego ze współpracy między innymi z Tomaszem Stańką (z którym nagrał na przykład Music 81 – mój ulubiony obok Litanii album pana Tomasza – i C.O.C.X.) i Janem Ptaszynem Wróblewskim (Flying Lady). Jest to pierwsza taka współpraca muzyka z polskim zespołem od 27 lat. Od trzech dekad przebywa on na emigracji w Niemczech, tworząc często wspólnie z wielkimi muzykami, jak John Tchicai, Charlie Mariano czy bracia Mangelsdorff. Jego twórczość autorska bardzo mocno mieszała się z muzyką ludową, co osobiście niepokoiło mnie przed pierwszym odsłuchem 4 a.m. Muzyka ludowa i ja nie przepadamy za sobą. Ale okazało się, że nie miałem czym się martwić. Oprócz Reka Sophia Grand Club tworzą: Kuba Płużek (klawisze), Bartłomiej Prucnal (saksofony), Max Olszewski (perkusja) i znany jako Eskaubei Bartek Skubisz (rap).

Dla Eskaubeia 4 a.m. to trzeci jazzowy album – dwa pierwsze nagrał z Tomek Nowak Quartet. Z każdą kolejną płytą czuje się on w tym formacie coraz swobodniej i, co za tym idzie, jego performance jest coraz lepszy. Zwrotki oddają coraz więcej emocji, opisy sytuacji i przemyślenia są coraz ciekawsze i obrazowe (Niedziela. Noc. Miasto. to absolutne mistrzostwo). Odnoszę też wrażenie, że teksty są coraz bardziej osobiste, a dzięki temu poznajemy pana Skubisza bliżej niż na poprzednich płytach. Jednocześnie rola jego partii wokalnych w Sophia Grand Club wydaje się być nieco mniejsza niż na albumach z kwartetem Tomka Nowaka – więcej mamy tu momentów czysto instrumentalnych niż rapowania. Na przykład kompozycja Zbigi w ogóle pozbawiona jest wokalu.

Jak przystało na prawdziwych gentlemanów, Rek i Eskaubei nie stanęli sami w pierwszym rzędzie, zasłaniając kolegów. Utwory są na tyle długie i zróżnicowane, że wszyscy muzycy lśnią na 4 a.m. równie mocno. Celowo użyłem słowa „lśnią” – bo warstwa instrumentalna jest tutaj elegancka, piękna, wytworna. Sophia Grand Club sprawia, że zaczyna się żałować wszystkich momentów, gdy z tych samych głośników lecieli jacyś nowi, bełkoczący „raperzy”. To jest ten rodzaj muzyki, który zmusza Cię do umycia rąk przed wyjęciem płyty z digipacku. Pomimo wielkich nazwisk dookoła, w moim prywatnym rankingu na szczycie najfajniejszych momentów albumu znalazły się saksofonowe solówki Bartłomieja Prucnala – jak na przykład w otwierającym album utworze Bodźce zewnętrzne czy fenomenalnym Niedziela. Noc. Miasto. W Nic więcej i nic mniej niż człowiek mamy mocny groove, który równie dobrze mógłby się znaleźć na albumie Boot Camp Clik z połowy lat dziewięćdziesiątych. Pierwsza zwrotka singla Nadwrażliwość to pod względem flow i techniki, według mnie, najmocniejszy moment Eskaubeia od rozpoczęcia bliższej współpracy z jazzmanami.

Kolejna kompozycja – Zbigi – zdecydowanie zwalnia tempo albumu i daje chwilę wytchnienia nieprzyzwyczajonemu do rapu uchu. Toast (Free) to jazzowanie trochę jakby sprzed 50 lat (co nie jest zarzutem, wręcz przeciwnie!), do którego Eskaubei dorzuca trochę słowa mówionego. Album, do tego momentu raczej melancholijny i refleksyjny, kończą dwa optymistyczne utwory. Taka zmiana atmosfery jeszcze bardziej urozmaica nam podróż z muzykami i dodaje wartości sesji odsłuchowej.

Odrobiłem ostatnio trochę zaległości, jeśli chodzi o nowoczesną polską muzykę i żaden album nie spodobał mi się tak bardzo jak 4 a.m. Nie wiem, czy przydzielenie mi go do recenzji nie jest błędem – to jest po prostu moja ulubiona stylistyka i siłą rzeczy przyjmuję takie płyty z ogromnym entuzjazmem.

Na marginesie tematu łączenia jazzu z rapem w Polsce: wbrew pozorom, odnoszę wrażenie, że taki miks wcale w redakcji JazzPRESSu nie ma najlepszej marki. Z wyjątkiem redaktora Sobczaka-Wojeńskiego, który co jakiś czas lubi „od czapy” zacytować mi Who Shot Ya Biggiego Smallsa, podczas niewielu okazyjnych spotkań w redakcji wysłuchuję głównie narzekań na takie projekty. Wnioskuję zatem, że wciąż pozostaje daleka droga do powszechnej akceptacji rapu w środowisku. Tym bardziej podziękowania dla Vitolda Reka czy Michała Urbaniaka za głośne i stanowcze pozytywne słowa i czyny, które stanowią cegiełki mostu pomiędzy gatunkami.

Przy okazji: jeśli ktoś ma lepszy pomysł na bardziej kultową godzinę w polskiej muzyce niż czwarta nad ranem – czekam na propozycje! Może zrobimy z tego drabinkę pucharową niczym podczas March Madness!

Autor: Adam Tkaczyk

Ten tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 04/2018

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO