Dolina rzeki Hudson od lat bywała inspiracją dla artystów. „To miejsce gdzie można było się schować, ukryć, zebrać myśli, wejść w głąb siebie w poszukiwaniu natchnienia” – mówi John Medeski, jeden z muzyków kwartetu Hudson. „Wszyscy rozwijaliśmy swoje kariery w mieście, by potem przenieść się do Doliny, żeby tu postawić dom i wychować dzieci” – to z kolei słowa Johna Scofielda, drugiego z członków grupy. „Pierwszy sprowadził się tutaj Jack DeJohnette, ja jestem jeszcze nowicjuszem” –puentuje informacją o sobie i perkusiście grupy Larry Grenadier, grający tu na basie. Jak więc łatwo zauważyć pod zapożyczoną od rzeki i jej doliny nazwą kryje się kwartet grupujący znakomitości jazzowej sceny.
Panowie grali już ze sobą w różnych konfiguracjach, jednak jako kwartet, wspólnie wystąpili po raz pierwszy w roku 2014, na Festiwalu Woodstock. Na decyzję o kontynuacji współpracy nie trzeba było długo czekać. Ich pierwsza płyta zatytułowana także Hudson ma być hołdem dla regionu, który wybrali, jako miejsce do życia. To także – przede wszystkim przez dobór repertuaru – odwołanie się do legendy Woodstoku z roku 1969. Pięć z jedenastu utworów to dzieła Boba Dylana, Joni Mitchell, Jimiego Hendrixa i Robbiego Robertsona (The Band) z tamtego właśnie okresu. Pozostałe to trzy kompozycje DeJohnette’a, dwie Scofielda i jedna wspólna całego kwartetu. Utwory premierowe, ale także znane już z innych, wcześniejszych płyt członków zespołu.
Z muzycznymi supergrupami bywa różnie. Czasem spotkania tuzów nie prowadzą – z różnych powodów – do sukcesu. Jednak Hudson z pewnością nie można określić mianem porażki. Wspólne granie dało kwartetowi – kolokwialnie mówiąc – „kopa”, uwypuklając i wzmacniając atuty poszczególnych jego członków. Jak wspominają sami muzycy, sesji nagraniowej nie towarzyszył stres, a raczej wyluzowanie i wyciszenie – cytując Jacka DeJohnette’a. Tę atmosferę niewymuszonego luzu daje się odczuć już od pierwszych dźwięków, trwającego prawie jedenaście minut, tytułowego Hudson – owego jedynego utworu podpisanego przez wszystkich czterech muzyków. To esencja tego, co usłyszeć można na całym albumie. Bardzo charakterystyczny sposób grania i prowadzenia melodii, który jednak trudno wprost przypisać do jakiejś określonej stylistyki.
„Mamy swój sposób na te rockowe kawałki i niekoniecznie jest nim coś nazywane powszechnie fusion. Myślę jednak, że słuchacze orzekną, że tak właśnie trzeba to grać” – kapitalnie i niezwykle celnie podsumowuje efekt współpracy John Scofield. Wielokrotnie podkreślany magiczny urok i atmosfera Doliny (płytę nagrywano – jakże by inaczej – w studiu mieszczącym się nad rzeką Hudson) nieodwołalnie odcisnął się na siedemdziesięciu minutach zarejestrowanego materiału. Znakomitego, bezpretensjonalnego i pogodnego. Pięknego jak sama Dolina.
autor: Krzysztof Komorek
Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 12/2017