Płyty Recenzja

Mike Stern & The Jeff Lorber Fusion ‎- Eleven

Obrazek tytułowy

Mike Stern & The Jeff Lorber Fusion ‎Eleven

Concord Jazz, 2019

Najnowsza płyta dwóch wybitnych muzyków – Mike’a Sterna i Jeffa Lorbera – prowokuje pytanie: czyj to właściwie jest album? W pytaniu nie chodzi, rzecz jasna, o formalność, tylko o to, czyjej muzyki słuchamy. Śledzę twórczość Jeffa Lorbera od płyty Philly Style z 2003 roku i przyzwyczaiłem się do jego stylu, w którym pomieszane są funky, jazz-rock, fusion czy crossover. Jego muzyka jest rozpoznawalna, bazująca na dobrej sekcji, dopracowanych aranżacjach i ładnych kompozycjach. Mimo że Lorber wydaje płyty średnio co dwa lata (z wyjątkiem ostatnich trzech), każda z nich jest świeża, pełna nowych pomysłów i znakomitych muzyków. Kulminacją jego dotychczasowej kariery, w moim odczuciu, była He Had a Hat z 2007 roku. Lorber zgromadził na niej wielu wybitnych wykonawców jak chociażby Blood, Sweat & Tears, Randy’ego Breckera, Chrisa Bottiego, Paula Jacksona Jr., Abrahama Laboriela Jr., Dave’a Weckla i wielu innych.

Znajdziemy tam jazz, improwizacje, big-band, jazz-rock, obok utworów nastrojowych dynamiczne, wszystko perfekcyjnie dopracowane i znakomicie zaaranżowane. Chciałoby się powiedzieć – esencja Jeffa Lorbera i murowany kandydat do Grammy. Niestety, statuetkę otrzymał dopiero w 2017 roku za wcale nie najlepszą płytę w jego dorobku – Prototype. Przedostatni album Impact nie przyniósł nic nowego i w moim odczuciu jest kresem w rozwoju (miejmy nadzieję, że chwilowym), a ostatni Eleven tylko moje przypuszczenie potwierdza.

Mike Stern to świetny muzyk pojawiający się w różnych składach, dla mnie jednak „kontakt” z nim skończył się na płycie All Over The Place w 2012 roku, na której zagrała cała plejada znakomitych muzyków. To, co innych zachwyca (mam na myśli dźwięk gitary), mnie zmęczyło i z jakiegoś powodu stan ten trwa u mnie do dzisiaj. Słuchając Eleven, nie mogę się zdecydować, jaką przyjąć perspektywę, bowiem kiedy Stern milczy, słyszę Lorbera, kiedy jednak „odpala” gitara, słyszę wyłącznie Sterna. Ich wspólna gra to jak połączenie wody z ogniem. Znam jednak przypadki łączenia różnych indywidualności, które bywają całkiem udane.

W 2009 roku odbył się paryski koncert zespołu Toto promujący płytę Falling In Between, w składzie którego pojawili się Greg Phillinganes na klawiszach, Leland Sklar na basie i Tony Spinner na gitarze. Wydawać by się mogło, że wymiana połowy składu zmieni brzmienie zespołu i straci on tożsamość. Nic z tych rzeczy. Usłyszeliśmy Toto w szczytowej formie. Niedawno Adam Jarzmik zaprosił do nagrania albumu Mike’a Moreno. Teoretycznie gitarzysta powinien zdominować zespół i przejąć inicjatywę. I w tym przypadku nic takiego nie nastąpiło. Mike Moreno z wyjątkowym wyczuciem wtopił się w skład kwintetu, dopełniając swoją grą całości.

U Jeffa Lorbera dobrym przykładem spójności jest album Jazz Funk Soul z 2014 roku, który nagrał wspólnie z nieżyjącym już Chuckiem Loebem. Loeb idealnie wpasował się w narrację Lorbera, służąc mu swoimi umiejętnościami i wrażliwością. W przypadku płyty Eleven „zabawa” nie polega na tym, że pojawił się nowy artysta, tylko na tym, że to jest Mike Stern – gitarzysta o bardzo charakterystycznej barwie, artykulacji i frazowaniu. Stern nie gra „na Lorbera”, on tak jak i Lorber „gra swoje”, co dla słuchacza takiego jak ja jest właściwie irytujące.

Płyta zawiera dziesięć kompozycji, w których na zmianę słyszymy Jeffa Lorbera i Mike’a Sterna. Rozpoczyna dynamiczny i bardzo charakterystyczny dla Lorbera Righteous, niestety w drugiej części wkracza gitara. W Nu Som i Jones Street tylko Stern. W Motor City i Big Town, podobnie jak w pierwszym utworze zaczyna się dobrze, ale tylko do czasu pojawienia się gitary. Utwory od szóstego do ósmego to album Mike’a Sterna. Nadzieję przynoszą Tell Me oraz Ha Ha Hotel, lecz i tutaj gitara włącza się mniej więcej od połowy każdego z nich. No cóż, Eleven to dwie płyty w jednej, z tym że we fragmentach puszczane równocześnie.

Czy chcę przez to powiedzieć, że płyta jest zła? Nie mnie to oceniać. Każdy artysta ma prawo eksperymentować i szukać satysfakcji w różnych kompilacjach. Niewykluczone, że Eleven zbierze masę pozytywnych recenzji, niezależnie jednak od tego „co powiedzą ludzie” i ile zbierze nagród, mnie jako sympatykowi Jeffa Lorbera żal, że jest kolejnym muzykiem skręcającym w stronę, z której – obym się mylił – nie ma powrotu.

Autor Marek Brzeski

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO