Płyty Recenzja

Krzysztof Puma Piasecki & Adam Wendt – We See The Light 59/62

Obrazek tytułowy

Soliton, 2020

Płyta live nagrana u progu narodowej koronahisterii. Gitara, saksofon i pustka na sali jazzowego klubu, jak i za oknami. Jak Państwo myślą, jaka muzyka układa się pod palcami w takich warunkach? W przypadku gitarzysty Krzysztofa Pumy Piaseckiego i saksofonisty Adama Wendta – chłodna, ascetyczna, złowróżbna mieszanka. Niechybnie mocą tego albumu jest ilustracyjne współgranie czasami ambientowej, czasami jazz-rockowo drapieżnej gitary, z przenikliwością, smętkiem i surowością saksofonu.

Powagę chwili oddaje jednorazowa, refleksyjna melorecytacja (Jana Nowicki), a ulicznego szwungu dodaje rap przepuszczony przez megafonowy przester (Eskaubei). Warto wspomnieć, że i dojrzałe słowa interpretowane przez Nowickiego skreślił ów raper. Dopiero w siódmej, delikatnej kompozycji (Don’t Let The Sun Go Down – nie, nie jest to cover I Won't Let The Sun Go Down On Me Nika Kershawa!) odczuwamy nieco ciepła, mocno już zziębnięci dotychczasowym soundtrackiem do szarej, opresyjnej rzeczywistości. Po nagłej wolcie (trochę klaustrofobicznym To Stay Alive) otrzymujemy chilloutowe Not Far From Here, a chilloutowe również za sprawą lekkiej elektro-perkusyjnej pętli, którą na stół mikserski podsuwa Eskaubei (jest to jeden z trzech loopów, którymi artysta uwspółcześnia omawiany tu album).

Końcówka płyty to powrót do przekazywania dźwiękiem emocji niepokoju. Końcowe tytułowe We See The Light to podkład, któremu wcześniej towarzyszyła recytacja Jana Nowickiego (jako I See The Light), a tutaj zamiast niej otrzymujemy powtarzany w różnych językach tekst autorstwa Adama Wendta. I nawet jeśli bije z niego pozytywny przekaz, to słuchacz pozostawiony jest w rozbiciu.

We See The Light 59/62 to w mojej ocenie jedna z perełek dokumentujących szczególny moment w historii. Mam podejrzenia, że do ostatniej chwili sami artyści nie wiedzieli, w którą stronę poprowadzi ich natchnienie, jakie klimaty będą dominować podczas tego występu. A nawet jeśli podchodzili do nagrania już z jakimś ładunkiem emocjonalnym, to było to na tyle świeże, spontaniczne, że można się doszukiwać w projekcie dużej dozy autentyczności i czerpania inspiracji „z powietrza”. Nie jest to płyta należąca do łatwych w odbiorze (przywodzi mi na myśl soundtrack Grzegorza Ciechowskiego do filmu Stan strachu), ale może konfrontując się z emocjami skumulowanymi na nagraniu, łatwiej nam będzie mierzyć się z tym, co wciąż przed nami. I myślę, że chyba taki był sens przesłania ostatniego utworu. Niezależnie od tego – jest to mocna, męska rzecz, zdecydowanie o potencjale międzynarodowym.

Wojciech Sobczak-Wojeński

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO