fot. Piotr Rytowski
Zdecydowanej większości naszych rodaków dzwony kojarzą się tylko z kościelną dzwonnicą albo szerokimi spodniami, talerze z obiadem, a „chodzony” z tańczonym tradycyjnie na studniówce polonezem. Podczas tegorocznej edycji Nocy Muzeów szwajcarska grupa ImProContra Musikschule Basel, z gościnnym udziałem muzyków z Polski, pokazała, że może być zupełnie inaczej. Muzyczny performance zaprezentowany w warszawskim Soho Factory był próbą wyjścia z muzyką współczesną do szerokiego grona odbiorców. W dodatku odbiorców w znacznej mierze przypadkowych „kulturalnych turystów”.
Młodzi artyści, którzy dotychczas występowali między innymi na Weimar Spring Festival, Rümlingen Festival czy w nowojorskim Symphony Space, w majowy wieczór zaprezentowali w Warszawie spektakl instrumentalny (bo ta nazwa znacznie lepiej oddaje charakter tej sztuki niż słowo koncert) składający się z trzech powiązanych ze sobą utworów. Przed halą nr 19 postindustrialnego Soho rozstawionych zostało kilka krzeseł, na które zostali zaproszeni widzowie czy może raczej słuchacze. Muzycy ubrani w białe przemysłowe kombinezony za pomocą perkusyjnych talerzy orkiestrowych (piatti a due) kreowali niezwykłą strefę dźwiękową wokół ich głów. Odpowiednie ruchy talerzami tworzyły niezwykłe wrażenie fizycznego zanurzenia się w dźwięku. Osoby, które często na początku siadały na krzesłach z pewnymi obawami, po chwili zachęcały innych do wzięcia udziału w tym „dźwiękowym eksperymencie” zainspirowanym utworem Edu Haubensaka. Myślę, że większość nie miała pojęcia, że to być może ich pierwszy kontakt z performatywną muzyką współczesną – ot, taka zabawa z dźwiękiem…
Po kilkunastu minutach muzycy, nie przerywając gry na talerzach, udali się do wnętrza hali, zapraszając ze sobą publiczność. Na podłodze surowego, pomalowanego na biało pomieszczenia rozłożona była partytura – duża, podzielona na kwadraty plansza, na której wymalowane były różnokolorowe „ścieżki” dla muzyków. Poszczególne pola, linie, plamy oznaczały dźwięki oraz sposób gry. Na przykład barwne plamy na przecięciach ścieżek były miejscami na swobodną improwizację. Muzycy, grając na różnych instrumentach, poruszali się po planszy, prowadząc rodzaj gry – z jednej strony według ściśle określonych zasad (ustalona struktura i dźwięki przyporządkowane do pól) – z drugiej posiadając dużo swobody (improwizacje i interakcje między muzykami na planszy). Utwór T.E.1 hiszpańskiego kompozytora Pelayo Arrizabalagi nie pozostawiał już wątpliwości, że obcujemy z muzyką współczesną, w której dużą rolę odgrywa improwizacja.
W tym miejscu pojawia się pytanie – czy to dobrze, że zawsze chcemy wiedzieć, z czym mamy do czynienia? Nazwanie czegoś „muzyką współczesną”, „sztuką współczesną”, podobnie jak „free jazzem” (a dla niektórych nawet po prostu „jazzem”) już na wstępie budzi negatywne emocje części odbiorców. Że będzie trudne, niezrozumiałe, że „to nie dla mnie”… Z czego może to wynikać? Chciałoby się powiedzieć, że to kwestia edukacji – szkoły nie przygotowują nas do odbioru takiej sztuki (jeśli w ogóle przygotowują nas do odbioru jakiejkolwiek sztuki). To zapewne istotny powód, ale ponad wszelką wątpliwość nie jedyny. Niejednokrotnie podczas koncertów tak zwanej „trudnej muzyki” widziałem dzieci, które chłonęły to, co działo się na scenie. Nie próbując tego nazwać, nie analizując, odbierały dźwięki i ruch sceniczny jako coś interesującego, coś „innego” i może dlatego wartego ich uwagi. Cóż, percepcja dzieci jest jednak inna i można ten przykład poddać pod wątpliwość w odniesieniu do starszej części społeczeństwa, poruszającej się głównie utartymi „percepcyjnymi ścieżkami”.
Ale jak w tym kontekście potraktować sytuację, o której opowiadał kiedyś Józef Szajna? Kiedy artysta wystawiał swoje pierwsze awangardowe przedstawienia na scenie Teatru Ludowego w Nowej Hucie, wiedział, że publiczność będą stanowili głównie robotnicy z huty, trafiający do teatru w ramach „zakładowych programów kulturalnych”. Z jednej strony obawiał się niezrozumienia swojej sztuki i zniechęcenia publiczności do teatru, z drugiej nie chciał iść na żadne artystyczne kompromisy. Ostatecznie stworzył nowatorską, autorską wizję – z pewnością nie łatwą do przyjęcia dla wielu „bywalców teatrów”, a świetnie odebraną przez prostych ludzi, którzy prawdopodobnie w teatrze byli po raz pierwszy w życiu. Podobnie jak dzieci, ta publiczność nie klasyfikowała, nie odnosiła tego do swojej wiedzy i doświadczeń – po prostu odbierała to, co widziała, na poziomie emocji. I to na pewno jest jeden z kluczy do odbioru muzyki i sztuki nowoczesnej. Dopóki w abstrakcji będziemy doszukiwać się ukrytych kształtów, sensów i znaczeń, nasz obiór sztuki nie będzie pełny. Nie zadawajmy sobie pytania – co przedstawia, ale – czy i jak na mnie działa.
Trudno o jednoznaczną konkluzję z tych dywagacji. Na odbiór muzyki współczesnej wpływ mają zarówno edukacja kulturalna i wychowanie, otwartość, swego rodzaju odwaga, jak i wrażliwość emocjonalna. Nie mówiąc już o tym, że nierzadko także snobizm, ale to już inna historia.
Wracając do występu grupy ImProContra – performance we wnętrzu hali wśród części potencjalnych słuchaczy budził pewne obawy. Łatwiejsze wydawało się zajęcie miejsca na krześle i zanurzenie się w dźwiękowym eksperymencie z talerzami niż przekroczenie progu i zejście po schodach w głąb hali. Część ludzi niepewnie zaglądała do środka, aby wycofać się po chwili, bo dźwięki dochodzące z wnętrza nie składały się w melodię, nie zawsze dał się wychwycić rytm, nie było jasnego komunikatu, czy to muzyka, czy… właśnie co? Jednak osoby, które zdecydowały się na wejście do hali, z reguły pozostawały tam do końca performance’u. Część z nich mogła być „świadomymi odbiorcami” współczesnej muzyki improwizowanej, ale myślę, że większość przyciągnął aspekt wizualny – muzycy w białych kombinezonach, w białej przemysłowej hali, spacerujący po ogromnej, kolorowej partyturze. Bez wątpienia performatywna, wizualna oprawa muzyki może zapewnić jej zupełnie inny odbiór i przełamać wiele barier. Wiele osób nie zdaje sobie sprawy, że oglądając na przykład Lśnienie czy Odyseję kosmiczną 2001 Kubricka, słucha między innymi awangardowych utworów Pendereckiego i Ligetiego. W filmie odbieramy je jako niezwykłe, pełne emocji, budujące nastrój. W filharmonii, a tym bardziej na płycie, dla wielu (tych samych!) odbiorców mogłyby się okazać zbyt trudne, wręcz irytujące. Wzajemne stymulowanie się zmysłów to z pewnością jeden z powodów, dla którego coraz częściej powstają interdyscyplinarne dzieła sztuki, działające różnymi kanałami percepcji.
Muzycy ImProContry po zakończeniu dźwiękowego spaceru po partyturze szybko przemieścili się do rozwieszonych w różnych punktach hali dzwonów rurowych, aby wykonać na nich utwór Mario Pagliaraniego Buckten Carillion. Kompozycja została napisana specjalnie dla zespołu, a jej prawykonanie miało miejsce w 2016 roku na festiwalu Neue Musik Rümlingen. Przestrzenne, nakładające się na siebie dźwięki dzwonów, dochodzące z różnych części hali doskonale oddawały zamysł kompozytora – przywoływały krajobraz dźwiękowy kantonu Tessin, z wieloma kościołami na sąsiadujących ze sobą górach. Bez wątpienia wymagało to pewnego skupienia i wyobraźni od słuchaczy, a przede wszystkim, tak jak przy poprzednich utworach, otwartości na coś nowego, być może nie do końca zdefiniowanego… Do dziś nie wiem, czy komentarz zasłyszany od jednej z młodych osób wychodzących z hali: „o kurwa, ale schiza!” należy rozpatrywać jako wyraz aprobaty czy wręcz przeciwnie.
Podczas Nocy Muzeów grupa kilkakrotnie wykonała swój trzyczęściowy performance. Zobaczyło go i wysłuchało około 200-250 osób. Mam wrażenie, że to niemało, jak na tego typu muzykę. To z jednej strony na pewno sukces dla grupy ImProContra Musikschule Basel, ale z drugiej może niewielki, choć kolejny krok na drodze oswajania naszego społeczeństwa z tym, co nowe i w powszechnym mniemaniu trudne we współczesnej muzyce. Mam nadzieję, że wszyscy, którzy przyjęli od artystów zaproszenie do zanurzenia się w fascynującym świecie dźwięków nieoczywistych, pozbyli się obaw i będą do tego świata wracać.
autor: Piotr Rytowski
tekst ukazał się w JazzPRESS 07/2018