! Wywiad

Urszula Dudziak: Optymizm i energia

Obrazek tytułowy

fot. Sławek Przerwa

Urszula Dudziak jest dziś jedną z ikon polskiego jazzu. Jej życie to doskonałe potwierdzenie tego, że wystarczy wiara we własne siły, aby odnieść sukces tam, gdzie wydaje się on prawie niemożliwy. A jest jedną z niewielu polskich artystek, które odniosły sukces w skali światowej i wciąż są rozpoznawalne oraz cenione w środowisku. Otwarcie mówi o swoim wieku. Kolejne, tym razem 80. urodziny ponownie stały się dla niej okazją, by celebrować swoje artystyczne osiągnięcia koncertami, spotkaniami i… filmową premierą. Film Agnieszki Iwańskiej Ula, w tym roku pokazywany na wielu festiwalach i imprezach filmowych w Polsce, jest kroniką amerykańskiego okresu w życiu artystki. Czasu, który sama Urszula Dudziak uważa za kluczowy dla jej kariery i który stał się także dobrą okazją, aby opowiedzieć raz jeszcze o tym okresie życia, kiedy – jak wspomina – „ta nieprawdopodobna historia się rozpoczęła”.


Andrzej Winiszewski: Mam wrażenie, że w dużej mierze twoje życie to jedna wielka podróż. W jakimś sensie te podróżestały się kluczowe, często decydowały o twoim życiu i to od czasów wczesnego dzieciństwa po czasy współczesne.

Urszula Dudziak: Tak. Sięgając do początków, po wojnie wiele rodzin podróżowało, szukało swojego miejsca zakotwiczenia i tak myśmy wtedy podróżowali. Pamiętam, że byliśmy krótko w Czarnowicach. Nawet dokładnie nie wiem, co mój ojciec tam robił, gdzie pracował. Byliśmy w Napachaniu pod Poznaniem. Tatuś tam zarządzał jakimś majątkiem przez jakiś czas. Potem byliśmy też w Nowej Soli – tatuś był dyrektorem fabryki proszku jajowego. Potem w Zielonej Górze pracował w Motozbycie, był też egzaminatorem na prawo jazdy, był ławnikiem. Potem pracował na stacji benzynowej, potem miał własną taksówkę – to już wszystko Zielona Góra. I tutaj zagrzaliśmy najdłużej miejsce. Tutaj moi rodzice zostali, nawet jak ja już wyjechałam i zaczęłam podróżować po całym świecie.

Gdyby tak dobrze przyjrzeć się twojej drodze artystycznej, to faktycznie wszystko ma swój początek w Zielonej Górze. Spędziłaś tam młodzieńcze lata, założyłaś swój pierwszy licealny zespół, z bratem Leszkiem słuchaliście Willisa Conovera w Voice of America – i tam zostałaś odkryta przez Komedę.

Tak, wiele się tam wydarzyło. Pamiętam szkołę muzyczną i to, że nie byłam zadowolona z obowiązujących tam metod nauczania, bo dzieci nie lubią ćwiczyć, ja też nie lubiłam. Niestety, ćwiczyć trzeba, ale zamiast ćwiczeń grałam boogie-woogie na fortepianie i strasznie się nudziłam, kiedymusiałam ćwiczyć gamy. W związku z tym długo nie zagrzałam miejsca w tej szkole. Pierwszy zespół? Tak, z perkusją i saksofonem, grałam w nim na pianinie i śpiewałam.

Tam także zdarzył się mało znany epizod z konkursem piosenkarskim?

Tak, tamtejsza rozgłośnia radiowa zainteresowała się mną jako zdolną, młodą wokalistką i zgłosiła mniedo konkursu. Najpierw były eliminacje w Poznaniu, potem dostałam się do finału w Warszawie. Pojechał tam ze mną tatuś. Zajęłam trzecie miejsce, a to dlatego, że jak mipowiedziano,za dużo swinguję, to był poważny zarzut.

Często wspominasz przy różnych okazjach, że w twoim rodzinnym domu nie brakowało muzyki, a mama dbała o waszą edukację. Jak rodzice wpływali na twój artystyczny rozwój?

Moja mama wychodziła z założenia, że w każdym domu powinno być pianino i biblioteka. I od kiedy pamiętam, od kołyski prawie, zawsze było bardzo dużo u nas muzyki. Tatuś grał na gitarze, mama grała na pianinie. Mieliśmy patefon z wieloma płytami i pamiętam te płyty, pamiętam muzykę, która płynęła z tych płyt. Mama kochała Mieczysława Fogga i zupełnie niesamowita rzecz się zdarzyła wiele lat później, kiedy zadzwonili do mnie z BMG i zapytali, czy nie zgodziłabym się nagraćjedną ze starych piosenek na płytę Ladys. To był taki specjalny projekt. I dano mi do wyboru z 15 piosenek, żebym sobie wybrała jedną. A tam numerem trzy było…[śpiewa] „Jedynie serce matki…” (Serce matki – przebój Mieczysława Fogga – przyp. red.). A to była piosenka, którą grało się u nas w domu z płyty bardzo często. Mama miała piękny głos i tylko ze słuchem troszeczkę gorzej. Tatuś zawsze z tego powodu cierpiał. Jak szli do kościoła na mszę, to mama bardzo głośno śpiewała, miała bardzo piękny, dźwięczny głos, ale zawsze trochę obok. I mój tata, który miał bardzo dobry słuch mówił: „Gołąbeczku, troszeczkę ciszej, troszeczkę ciszej”.

Czy to już wtedy, w tej sprzyjającej artystycznej atmosferze rodzinnego domu ujawniły się te zdolności wokalne, zamiłowanie do śpiewania i to nowatorskie,jak na ówczesne czasy, traktowanie głosu?

Absolutnie nie. To rodziło się później,kiedy zaczęłam śpiewać trochę poważniej, mając jakieś 14-15 lat. Pamiętam, jak usłyszałam w radiu Voice of America Billie Holiday, to było poruszające uczucie, bardzo mnie wzruszyła… Było coś przejmującego w jej głosie, w jej przekazie, w jej emocjach, w brzmieniu jej głosu, w sposobie wydobywania dźwięku, w ogóle coś nieprawdopodobnego. A potem usłyszałam Ellę Fitzgerald, moją największą inspirację. To była dla mnie najlepsza szkoła śpiewu, piszę o tym w swojej pierwszej książce (Wyśpiewam Wam wszystko, 2012).

W jakimś jednak momencie porzuciłaś tekst, ważną rolę zaczęła odgrywać improwizacja i, co najważniejsze, pojawiła się elektronika.

Pomysł z wykorzystaniem elektroniki zrodził się właściwie z frustracji. Michał (Urbaniak) mi mówił: „Jak już nie wiesz, co śpiewać, jak już się znudzisz tym, co robisz, i już właściwie nie wiesz, co masz i gdzie pójść – to to jest dopiero początek”. I to był taki moment w moim życiu, ja mówię o początkach lat 70., kiedy w ogóle zostawiłam to śpiewanie, chciałam dowiedzieć się naprawdę, czy ja tak bardzo chcę śpiewać, czy tak naprawdę kocham tę muzykę, czy to tylko tak jest, że spotkałam ciekawych ludzi po drodze i podoba mi się takie życie i przebywanie wśród publiczności z fajnymi muzykami. I okazało się jednak, że bez muzyki żyć nie mogę, i w tym momencie zaczęło się rodzić coś bardzo własnego, osobistego i indywidualnego. Mój pomysł na siebie jako artystkę, szukanie własnego języka i możliwości wykorzystania elektroniki. To właśnie wtedy rodziłam się ja, ta prawdziwa, ta dzisiejsza.

Wasz wyjazd do Nowego Jorku, patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, był właściwie ucieczką do innego, lepszego świata. Zwłaszcza dla was artystów.

Byliśmy wtedy w trochę innej sytuacji, my muzycy. Mogliśmy podróżować, bo Pagart łakomił się na te 10 procentod naszych zarobków, które dostawaliśmy w dolarach. Muzycy mieli zielone światło, nie byliśmy tak krótko trzymani jak inne profesje. Niemniej jednak wyjazd do Nowego Jorku był celem i jedynym kierunkiem dlatego, że naszą pasją był jazz. Ale to Michał był motorem, mówił: „Musimy pojechać do Ameryki, musimy pojechać do Nowego Jorku, bo to jest to miejsce, tam musimy się sprawdzić ze swoją muzyką”. Nie po to, abyśmy się czegoś nauczyli, choć wielu rzeczy tam się nauczyliśmy, ale to nie było naszym najważniejszym celem. Chcieliśmy pojechać tam z naszą muzyką. Szukanie miejsce dla niej na tamtym rynku muzycznym – to było najważniejsze. I od samego początku było jasne, że po to jedziemy do Stanów. Mieliśmy zamiar pojechać na parę miesięcy, tak przynajmniej Michał mówił. A że zrobi się z tego kilka dekad, to myśmy wtedy nie myśleli i tego nie podejrzewali.

Wspominasz jednak do dziś, że był to dla ciebie bardzo trudny okres. Nowa kultura, nowe miejsce, nowi obcy ludzie i niemal walka o przetrwanie.

To była jak najbardziej trauma, ja się bardzo ciężko rozchorowałam,nie mogłam wstać z łóżka, nie mogłam poruszać rękami, myślałam, że już nigdy w życiu nie utrzymam mikrofonu. Robiłam Michałowi karczemne awantury, w ogóle nienawidziłam Nowego Jorku, uważałam, że to jest chore miasto, że tam nie ma zieleni, że tam nie ma powietrza, że jest brud, że są domy które zaraz zwalą mi się na głowę. Naprawdę na samym początku naszego życia w Stanach byłam bardzo nieszczęśliwa. Ale widocznie piękne dziecko rodzi się w bólach, i chyba taka jest odpowiedź na pytanie, dlaczego musiałam to wszystko przejść.

Ale przecież dość szybko, jak na przybyszów znikąd, nieznanych nikomu artystów zza żelaznej kurtyny, na bardzo hermetycznym przecież amerykańskim rynku przyszły pierwsze wasze wielkie sukcesy.

One przyszły nagle i niespodziewanie. To było tak, że nic się nie działo, nic, zupełnie, i nagle okazało się, że płyta wychodzi, że podjęto decyzję w Columbii, że wypuszczają moją płytę z Makowiczem (Newborn Light, 1974), potem naszą pierwszą płytę z Urbaniakiem (Fusion, 1974), drugą płytę (Fusion III, 1975)… I dyskusje w Columbii – jak je wypromować? A potem to już poszło bardzo szybko. Współpraca z Herbiem Hancockiem, podróże z Chickiem Coreą jako support, żeby dać się poznać amerykańskiej publiczności. Po tym wszystkim to już było zjeżdżanie z górki. Przyszło to, o czym marzyliśmy i do czego dążyliśmy.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że na ten amerykański czas, twoją artystyczną drogę i zawrotną karierę mieli największy wpływ trzej mężczyźni: Komeda, Urbaniak i Kosiński. Jak ważną rolę odegrali w twoim życiu?

Komeda mnie dostrzegł i właściwie dodawał mi odwagi, powtarzał, że mam szansę być kimś, że mam szansę dojść do czegoś wielkiego. Michał Urbaniak mnie wykreował. On komponował, on aranżował, z nim wyjechałam do Stanów. Był najbliżej tej mojej muzyki i jemu bardzo dużo zawdzięczam. Natomiast jeśli chodzi o Jerzego Kosińskiego, to dzięki niemu uwierzyłam, że mogę zrobić wszystko, co tylko chcę.

O tamtych czasach spędzonych w Nowym Jorku opowiada Ula - debiutancki film Agnieszki Iwańskiej, którego jesteś bohaterką.

Poznałam Agnieszkę sporo lat temu. Zaprzyjaźniłyśmy się i opowiadałam jej, że mam wiele archiwalnych filmów, które kręciliśmy z Michałem przy pomocy amatorskiej kamery. Są to dziesiątki godzin nagrań z naszych podróży po całym niemal świecie. Agnieszka bardzo się tym zainteresowała, mówiąc, że takie filmy to prawdziwy skarb i że trzeba to koniecznie wykorzystać. Napisała scenariusz, postarała się o pieniądze i rozpoczęła ciężką pracę, bo trzeba było te filmy zdigitalizować, przejrzeć, wybrać fragmenty, wyczyścić, zmontować. Trwało to dobre dwa lata. Myślę, że w efekcie jest świetny film. Powstała piękna perełka.

To prawda, choć nie jest to przecież klasyczna filmowa biografia. To kronika wydarzeń z bardzo konkretnego czasu waszego życia – itego prywatnego, i artystycznego.

Tak, nie jest to czas ani sprzed, ani po tym amerykańskim okresie. To pewien wycinek mojego życia w Stanach, trwający jakieś dwie dekady. Gdyby ktoś chciał dowiedzieć się, jak to życie nasze w Stanach wyglądało, to ten film dobrze to ilustruje.

Twoje życie jest w ogóle znakomitym materiałem niemal na fabułę lub nawet filmowy serial! Stałaś się przecież niezwykle twórczą biografką własnego życia, pisząc o sobie dwie książki. Może czas na film?

[śmiech] Gdyby taki film fabularny albo serial miał powstać, to chciałabym, aby to był pełny obraz mojego usposobienia, mojego optymizmu, mojego podejścia do życia, czerpania z niego pełnymi garściami, całej tejmojej energii. Nie wiem, może kiedyś taki powstanie.

Na razie film Ula Agnieszki Iwańskiej pojawi się jako festiwalowa premiera podczas drugiej edycji festiwalu Jazz w filmie.pl. w Filmotece Narodowej w Warszawie 1 grudnia. Będzie okazja, aby ponownie o tym opowiedzieć festiwalowej publiczności.

Tak. Dziękuję za zaproszenie i do zobaczenia.

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO