! Relacja

North Sea Jazz Festival 2019

Obrazek tytułowy

North Sea Jazz Festival, 12-14 lipca, Rotterdam

Czterdziesta trzecia edycja holenderskiego festiwalu jak zwykle nie zawiodła, dostarczając ogromu wrażeń i niespodzianek. Festiwal nieodmiennie mieści się w środku i na obrzeżach hangaru Rotterdam Ahoy. North Sea Jazz to trzy dni, czternaście scen i ponad sto pięćdziesiąt artystów. Bilety zdążyły się wyprzedać już na trzy miesiące przed imprezą.

0014662086_10.jpg Reinier Baas, fot. materiały promocyjne

Najbardziej zachwycała różnorodność gatunkowa. Choć oczywiście muzyka oscylowała wokół szeroko pojętego jazzu, fascynujące było przyglądać się zarówno weteranom, jak i przyszłym potencjalnym mistrzom. Tradycja zmieszana ze współczesnością, pop z awangardą, brzmienia orkiestrowe z hip-hopowymi a fusion z elektroniką. Istny mariaż dźwięków i gatunków. Oprócz zagranicznych artystów, do których przejdę za chwilę, Holandia miała dość imponującą obstawę. Młodzi muzycy stawiali przede wszystkim na funkowe brzmienia, podbarwione hip-hopem i elektroniką. Takie zespoły jak Son Swagga, Cargo Mas czy Greyheads przyznają się do inspiracji zarówno Coltrane’m, jak i J Dillą. Szczególnie wrażenie zrobiła Ebba Asman z Greyheads, której mocno zrytmizowane improwizacje na puzonie uradowały publiczność. Jednym z ważniejszych holenderskich koncertów był występ gitarzysty Reiniera Baasa i saksofonisty Bena Van Geldera z towarzyszeniem Metropole Orkestra pod batutą Christiana Elsassera. Panowie promowali ironicznie zatytułowaną płytę "Smash Hits", która zawiera ich najbardziej rozpoznawalne utwory w nowych aranżacjach. Reinier Baas co chwilę szukał nowych środków wyrazu na swoim instrumencie, przesuwając odpowiednio kostkę wzdłuż strun. Liryczne frazy Van Geldera natomiast pozytywnie kojarzyły się z Lee Konitzem.

9-by-David-Marques_72dpi-sml.jpg Makaya McCraven, fot. materiały promocyjne

Żaden artysta nie mógł tu narzekać na frekwencję. Do kameralnych sal tłumy napływały z każdej strony, a na arenach i większych salach również nie brakowało widowni. North Sea to marka sama w sobie, która raczej nie zawodzi (może z wyjątkiem wysokich cen w strefie gastronomicznej). Pierwszego dnia z młodych zdolnych warto wyróżnić przede wszystkim dwa koncerty. Braxton Cook ze swoim kwartetem urzekł przede wszystkim damską część publiki. Oprócz osobistego wdzięku absolwent Julliard wykazał się również mistrzowską grą na saksofonie i niezłym wokalem. Większość utworów była osadzona we współczesnym groovie neo-soulowym, ale słychać było również, że tradycję muzycy już dawno przerobili, i obecnie przetwarzają ją na własną modłę. W tym samym namiocie chwilę później zaprezentował się septet Makaya McCravena, który dzięki ostatniej płycie zdobywa rozgłos nawet w środowiskach niekoniecznie związanych z jazzem. Lider zespołu, producent i jeden z najbardziej poszukiwanych perkusistów z Chicago, nieustannie się rozwija. Znaczące role w tym magicznym koncercie pełnili również wibrafonista Joel Ross (ostatnio wydał debiutancki "KingMaker" dla Blue Note’a!) i harfistka Brandee Younger. Zwiewne pasaże Younger sprawiały, że skojarzenia z Alice Coltrane i Dorothy Ashby same się nasuwały, a Joel Ross jednocześnie kładł akordy na wibrafonie i zasuwał na marimbie. Wciągające, modalne granie, pełni charyzmy muzycy; wróżę im świetlaną przyszłość. Pierwszego dnia na jednej ze scen przez niemalże pięć godzin odbywał się pięciogodzinny maraton muzyczny Johna Zorna. W 2015 roku napisał nie mniej niż 300 nowych kompozycji do swojej książki muzycznej "The Bagatelles". Czternaście zaprzyjaźnionych zespołów, gdzie znajdowali się tacy muzycy, jak m.in. Julian Lage, Dave Douglas, Marc Ribot, John Medeski czy Trevor Dunn. Na zmianę wykonywali na żywo właśnie bagatele, czyli krótkie utwory, raczej o pogodnym nastroju, swobodnej aurze, często podbarwione estetyką free. Największe wrażenie zrobił duet Gyana Riley’a i Juliana Lage. Mam szczerą nadzieję, że będzie nam dane posłuchać ich wspólnej wirtuozerii na płycie.

10154190_608477149230284_2041808824_n.jpg Mammal Hands, fot. materiały promocyjne

Drugi dzień to przede wszystkim nazwy, które na co dzień nie mają chyba zbyt dużo wspólnego z jazzem, co absolutnie nie przeszkadzało. Koncerty Zaz, Juanesa, Masego czy Toto przyciągnęły rzesze fanów, a muzyka zawsze była na wysokim poziomie wykonawczym. Zdecydowanym highligthem tego dnia był koncert Mammal Hands. Brytyjskie trio często porównuje się do GoGoPenguin, co jest oczywiście łatwe, ale też trochę krzywdzące. Wiadomo, że niektórych podobieństw trudno uniknąć. Ssacze ręce potrafią wykreować odpowiednią atmosferę niezależnie od miejsca, czasu i samopoczucia. Ich muzyka jest przesiąknięta wschodem. Nieparzyste metrum, orientalne skale, a nawet solówki na tabli Jesse’go Barretta tylko mcniej świadczą o niekonwencjonalności tria. Było nawet miejsce, żeby się położyć na podłodze i odpłynąć wraz z muzyką.

56587602_2062207277208045_2887601354568630272_n.jpg Jacob Collier, fot. materiały promocyjne

Choć bilety wyprzedały się na wszystkie dni, to właśnie ostatniego było największe natężenie ludzi na metr kwadratowy. Dzień festiwalowy zacząłem od Maishy, bardzo obiecującego brytyjskiego projektu, poruszającego się w stylistyce spiritual jazzu i afrobeatu. Londyńska scena jazzowa to teraz róg obfitości. W skład zespołu wchodzi pięciu muzyków skupionych wokół perkusisty i lidera zespołu, Jake’a Longa. Najbardziej zafascynowała saksofonistka Nubya Garcia, która robi obecnie niezłe zamieszanie i udziela się w niezliczonych projektach. Maisha przenosi słuchaczy w astralne rejony, ale daje też upust tanecznemu groove’owi.

Wyjątkowo zawiodłem się na jednym z najbardziej oczekiwanych przeze mnie koncertów. Chick Corea wraz ze Spanish Heart Band przywołali klimat legendarnego albumu pianisty z 1976 roku. Cały zespół jednak sprawiał wrażenie, jakby spędzili za mało czasu ze sobą podczas prób. Świeża krew w składzie ewidentnie nie pomogła. Ciężko tu podważyć kunszt wykonawczy i wirtuozerię muzyków. Był to również jeden z pierwszych koncertów trasy, a utwory są niezwykle wymagające technicznie, także być może to kwestia czasu i odpowiedniej swobody. Specjalnie dla Jacoba Colliera odpuściłem występ Ms. Lauryn Hill, i przyznam, że to była jedna z lepszych decyzji podczas tych trzech dni. Szczerze mówiąc nie jestem szczególnym fanem jego nagrań studyjnych, gdzie doskwiera przesyt i przerost formy nad treścią. Na żywo to jednak zupełnie inna bajka. Koncerty Jacoba to wielowątkowe show, którego widzowie są nieodłączną częścią. Już na przywitanie Jacob kazał wszystkim wspólnie zharmonizować melodię i robił muzyczne zabawy a la Freddie Mercury. Zamiast zwykłego koncertu zobaczyłem spektakl, gdzie nawet zespołowa improwizacja brzmiała jak zaplanowana część całego show. Chociaż Jacoba wspierała trójka muzyków, samemu praktycznie biegał na scenie między fortepianem, basem a perkusjonaliami. Zdecydowanie warto było tego doświadczyć. Trzy dni pełne muzycznych uczt.

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO