fot. Jarek Wierzbicki
Jako że z pochodzenia „burżuj” pozwolono mu ukończyć jedynie wydział mechanizacji rolnictwa. W 1956 roku wsiadł do pociągu relacji Warszawa - Poznań i przegadał całą drogę z jedynym pasażerem w przedziale, którym był równie młody Krzysztof Komeda Trzciński. Tak powstała idea legendarnego sekstetu… Mamy wielkie szczęście, że tak długo jest z nami. W trakcie przebogatego życia Jan Ptaszyn Wróblewski zaangażowany był w najważniejsze przedsięwzięcia polskiego jazzu: Jazz Believers, Kwintet Andrzeja Kurylewicza, Polish Jazz Quartet, Mainstream, Extra Ball i wiele innych. Saksofonista tenorowy i barytonowy, kompozytor, aranżer i dyrygent. Przemiły człowiek, gawędziarz i wielki znawca jazzu. Nadal tworzący zniewalającą muzykę, choćby na ostatnio wydanej płycie Komeda. Moja słodka europejska ojczyzna (Tu znajdziecie naszą recenzję)
Jan Ptaszyn Wróblewski o wybranych płytach: Nie jestem w stanie podać powodów dla których częściej sięgam po niniejsze nagrania. Bardziej mnie do nich ciągnie i większą sprawiają mi przyjemność. Gdyby udało mi się to przeanalizować muzyka straciłaby pewnie sporo ze swej magii, więc niech lepiej zostanie tak, jak jest
(Opisy albumów: Redakcja)
1. Sonny Rollins - The Bridge (1962)
(…) Ten właśnie będący u szczytu sławy w 1959 roku muzyk, podejmuje ważną życiową decyzję, dochodząc do wniosku, że musi trochę popracować nad techniką gry, bo nie jest z niej zadowolony. Oczywiście wersji tej historii jest wiele. Jedni uważają, że przestraszył się konkurencji ze strony Johna Coltrane’a, albo wschodzącej gwiazdy – Ornette Colemana. Sonny Rollins po latach przyznał, że zwyczajnie uznał, że musi trochę poćwiczyć. Owo ćwiczenie, oprócz okazjonalnego wspólnych domowych prób z Johnem Coltrane’em, polegało głównie na wielogodzinnych solowych ćwiczeniach na jednym z chodników w bezpośredniej bliskości mostu Williamsburg łączącego Manhattan z Brooklynem. - tak opisuje ten album Rafał Garszczyński (tu cała recenzja)
2. Miles Davis - Porgy and Bess (1959)
W swojej autobiografii Miles Davis przypomina, że „W bebopie wszyscy grali naprawdę szybko”. On próbował, jak sama zauważa, bez większych rezultatów, nadążyć za swoimi mentorami. W trakcie trwającej od początku lat 50. współpracy z genialnym aranżerem Gilem Evansem wspólnie starali się wypracować, skromniejszy, bardziej „ekonomiczny”, styl grania. Efektem poszukiwań były trzy wielkie albumy Miles Ahead, Porgy and Bess i Sketches of Spain. Porgy and Bess to autorska, nowatorska wersja Davisa i Evansa opery George Gershwina z 1935 roku. Trąbka Milesa najczęściej wędruje przez bujne abstrakcje, wyznaczając nastroje dla różnych bohaterów tego epickiego dzieła. Natomiast Gil Evans subtelnie, w ciepłych tonach prowadzi big-band, snując się za lub wyprzedzając z werwą genialnego trębacza. Jednym zdaniem, klasyk, pełen niesłabnącego wdzięku, zagrany z niedzisiejszą klasą. Świetny na leniwą niedzielę i na start dla jazzowych neofitów.
3. Kenny Barron - Live at Bradley's (2001)
Jeden z garstki naprawdę wielkich, żyjących pianistów jazzowych, Kenny Barron przenosi nas do nowojorskiego Greenwich Village i nieistniejącego już legendarnego klubu Bradley’s. Ten dwudniowy set zarejestrowany w 1996 roku jest w dużej mierze hołdem dla mistrzów Barrona, Clifforda Browna i Freddiego Hubbarda. Jak napisał nieco poetycko o tym koncercie Samuel Chell z Allaboutjazz „Wystarczy, abyście uwierzyli, że kiedy piękna melodia zostanie uwolniona w dynamicznym polu energetycznym, które nazywamy ludzką świadomością, to już nigdy nie umrze”.
Sam Kenny Barron to legenda. Na swojej artystycznej drodze współpracował m.in. ze Stanem Getzem, Dizzym Gillespie, Bennym Golsonem, Jamesem Moodym, czy Lee Morganem. Był jednym z najbardziej rozchwytywanych pianistów w epoce post bopu i grał na setkach wybitnych płyt. Magazyn Jazz Weekly nazwał go nawet „Najbardziej lirycznym pianistą naszych czasów”.
4. John Coltrane - One up, one down (2005)
Jest to pierwsze, pełne wydanie audycji radiowych z dwóch występów 26 marca i 7 maja 1965 roku kwartetu Johna Coltrane'a w nowojorskim klubu Half Note. Taśmy z rejestracją tego wydarzenia zostały odnalezione w latach 90. przez syna Johna, Raviego Coltrane’a. Muzyka ujawnia zespół na jego twórczym szczycie, skupiony intensywnie na każdej melodii i na rozciąganiu w różne kierunki konwencji rytmicznych i harmonicznych. Ten album dokumentuje klasyczny kwartet pod koniec jego niesamowitego biegu. Zaledwie kilka tygodni później z zespołu odejdą pianista McCoy Tyner i legenda perkusji Elvin Jones, a zastąpią ich Alice Coltrane i Rashied Ali. To już jednak inna historia. Dla fanów gatunku pozycja obowiązkowa.
5. Jacob Collier - In my room (2016)
Zdobył sławę jako nastolatek, tworząc muzykę na YouTube. Został od razu zauważony przez takich tuzów jak Quincy Jones i Herbie Hancock. Zabawny, genialnie nadaktywny londyńczyk wydał swój debiut w wieku 21 lat. Album brzmi, jakby nagrała go grupa świetnych instrumentalistów o różnych wrażliwościach, a w rzeczywistości wszystko jest efektem pracy w domowym studiu jednego młodzieńca. Niewątpliwie Collier ma zwinny, żywy i piekielnie błyskotliwy umysł muzyczny. Co ważniejsze wcale nie boi się ryzyka. Eksperymentuje z technikami studyjnymi, własnym oryginalnym głosem porusza się równie płynnie w klimatach soulowych co w scat’ie. Jest twórcą pokolenia Internetu, który w tempie huraganu przechodzi od jednej magicznej idei do następnej.
Słuchając jego oszałamiającego debiutu, mamy poczucie, że może pójść w dowolnym kierunku i odnieść sukces. To, co zrobi dalej z całym tym talentem, jest fascynującą perspektywą. Jego ostatni projekt Djesse potwierdza wielkie aspiracje.
fot. Jarek Wierzbicki