Relacja

Jazztopad 2018: zachwyt na dwie perkusje

Obrazek tytułowy

fot. Lech Basel

Jazztopad – Wrocław, Narodowe Forum Muzyki, 16-25 listopada 2018 r.

Było otwarcie marzeń, muzyczne tsunami połączone z trzęsieniem ziemi, niespodziewanie zachwycił niepozorny duet, a rozczarował światowej sławy pianista. Niestety nie wszystko dało się uwiecznić na zdjęciach.

Już od piętnastu lat jazzowa jesień we Wrocławiu nosi nazwę Jazztopad. Ten ciekawy, ale i czasami mocno kontrowersyjny festiwal o ugruntowanej w świecie jazzu i muzyki improwizowanej marce zawdzięcza swój rozwój niewątpliwie konsekwentnej realizacji koncepcji wytyczonej przed jedenastu laty przez jego dyrektora artystycznego Piotra Turkiewicza. W dużym skrócie polega ona na prezentacji wszystkiego co najlepsze we współczesnym jazzie, łącznie z największymi gwiazdami, głównie z USA, oraz otwarciu na najnowsze trendy w muzyce improwizowanej. Oczkiem w głowie kierownictwa festiwalu są premiery na specjalne zamówienie Jazztopadu, w tym przedsięwzięcia budzące, jak do tej pory, największe kontrowersje, czyli kompozycje gwiazd jazzu z wykorzystaniem orkiestr i zespołów Narodowego Forum Muzyki.

Muzyczne portrety słuchaczy

Salę Główną NFM zapełniają oczywiście koncerty gwiazd. Nie inaczej było i w tym roku. Festiwal miał otwarcie marzeń, czyli fantastyczny koncert solowy Chicka Corei. W wypełnionej po brzegi sali około 2 tysiące słuchaczy było uczestnikami niezwykle kameralnego, momentami wręcz intymnego spotkania z jednym z najważniejszych twórców jazzu współczesnego.

Corea przedstawił nam swoje fascynacje muzyką klasyczną, między innymi takich kompozytorów jak Mozart, Skriabin, Chopin, Strawiński, dziełami takich gigantów jazzu, jak Thelonious Monk, Miles Davis, ale i Paco de Lucía. Słowami i dźwiękami opowiedział też o swoim dzieciństwie i młodości w bardzo muzykalnej rodzinie, nakreślił muzyczne portrety dwojga słuchaczy, których posadowił obok fortepianu tak, jak sadzano i jego onegdaj. Zaprosił też do wspólnej gry na cztery ręce dwie osoby z sali...

Jaimie Branch Fly or Die.jpg fot. Lech Basel

Wielu słuchaczy sądziło, że to wszystko jest ustawione. Znam pianistę, który grał z Coreą. Oto co mi odpowiedział, gdy wyjawiłem mu swoje wątpliwości: „Nie wiedziałem wcześniej, żeby Chick prowadzi dialog z publicznością aż do takiego stopnia. Gdy tylko usłyszałem pytanie, czy jest ktoś chętny, by zagrać, moja ręka była już w górze. Myślę, że to marzenie każdego pianisty, żeby zagrać z kimś takim. To było niesamowite doświadczenie. Mimo że to, co zagraliśmy, było improwizacją bez wcześniejszych ustaleń, gra była komfortowa i dawała mnóstwo frajdy. To naprawdę spełnienie marzeń – zagrać z takim wspaniałym muzykiem, wśród takiej publiczności i w takiej sali”. Michał Niedbała siedział bardzo blisko, tuż za fortepianem, na dodatkowo ustawionych podestach, a przyjechał na koncert z Warszawy nieomal w ostatniej chwili. Niestety, nie mogłem zapewnić mu fotografii z tego historycznego wydarzenia. Obowiązywał wszystkich całkowity zakaz fotografowania, ale to zupełnie odrębny temat…

Niewymuszone premiery

Równie ciekawy jak początek festiwalu był jego środek. Byłem zdumiony, że na większości koncertów (ośmiu spośród dziesięciu) muzyka była we mnie, a nie obok mnie, co bardzo często zdarzało się podczas wcześniejszych edycji. Co ciekawe, na koncerty przychodziłem solidnie zmęczony dosyć ciężką pracą fizyczną, którą musiałem wykonywać za dnia. A mimo to przeżyłem fantastyczne muzyczne tsunami, połączone z trzęsieniem ziemi, jakie zafundował nam Shabaka Hutchings ze swoim kwartetem Sons of Kemet.

Cało wyszedłem też z czołowego zderzenia z najnowszymi dźwiękami Nowego Jorku generowanymi przez kumpli Jaimie Branch pod jakże sugestywnym tytułem Fly or Die. Zachwyciła mnie niezwykła współpraca i wzajemne zrozumienie w budowaniu ciekawych improwizacji pełnych pięknych melodii i klimatów w wykonaniu kanadyjskich muzyków grupy Sick Boss. Pięknymi kompozycjami oraz brzmieniami zaskoczyła mnie Jamie Baum, u której zagrał flet, klarnet basowy i waltornia, ale też usłyszeliśmy orientalne śpiewy Amira ElSaffara.

Niezwykłym wydarzeniem był koncert Australian Art Orchestra. Muzycy z antypodów zaskoczyli mnie totalnie. Ich premierowa kompozycja zatytułowana The Plains, czyli Równiny, utkana była z bardzo delikatnej materii eterycznej wokalizy, fantastycznej współpracy klasycznego instrumentarium akustycznego (fortepian, kontrabas, puzon, trąbka, klarnety, skrzypce) z elektronicznym wspomaganiem oraz generatorami dźwięków i efektów stosowanymi w sposób pozbawiony jakiegokolwiek efekciarstwa, tak częstego wśród wielu użytkowników pokręteł i suwaków na prąd.

Hamid Drake.jp.jpg fot. Lech Basel

Ta synergia podkreślona była dodatkowo wielopokoleniowością orkiestry kierowanej czujną ręką jej artystycznego szefa, kompozytora i trębacza Petera Knighta. I takie premiery mają moim zdaniem sens. Muzycy grają swoją muzykę w niewymuszony sposób i sprawia im to niezwykłą frajdę.

Zachwyty i rozczarowania

Czasem do tego, by wprawić słuchaczy w zachwyt, nie potrzeba aż tak wielkich gwiazd i dużej orkiestry z bogatymi aranżacjami. Wystarczy dwóch znakomitych perkusistów, reprezentujących tak odległe od siebie kraje i kręgi kulturowe, jak USA i Australia. Hamid Drake i Simon Barker. Byłem pełen obaw, czy taki skład (dwie perkusje) jest w stanie utrzymać uwagę słuchaczy dłużej niż 15-20 minut. Ależ się pomyliłem! Ich fantastyczny występ wzbudził prawdziwy zachwyt i entuzjazm słuchaczy. Z całą pewnością był to jeden z najlepszych punktów tegorocznej edycji.

Moim zdaniem całkowitym przeciwieństwem tego wydarzenia był podwójny koncert Brada Mehldaua – solowy minirecital oraz występ na fortepian i orkiestrę symfoniczną. Mehldau ma na całym świecie duże grono zagorzałych wielbicieli, wręcz fanatyków jego talentu, uważających go za największego współczesnego jazzmana. Ja do tego grona nie należę, jego muzyka jest obok mnie, a nie we mnie. Obie części koncertu przyjąłem bez większego zaangażowania, nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Momentami było całkiem nudno... W przeciwieństwie do wielu jego zwolenników nie miałem żadnych oczekiwań, więc nie przeżyłem rozczarowania. W moim prywatnym odczuciu nic by się nie stało, gdyby obok kilku innych pozycji zabrakło go na tym festiwalu.

Trudno byłoby jednak przeżyć brak Esperanzy Spalding. Jej koncert wymyka się wszelkim opisom i ocenom. Cokolwiek by bowiem napisać, zabrzmiałoby to banalnie, a banalny ten koncert nie był. Tam trzeba było być i wtopić się w tę muzykę.

Dyskryminacja fotografujących

Ten festiwal ma swoje dobre i słabsze strony. Jak prawie każdy. Ma świetne animki dla dzieciaków z jazzową muzyką na żywo. Ma niezwykłe spotkania przedkoncertowe z artystami, ma klimatyczne koncerty w domach prywatnych, pełne niespodzianek nocne spotkania w klubie festiwalowym, ma bardzo zróżnicowany program i bardzo zróżnicowaną publiczność, której spora część w deprymujący sposób ponad brawa większości stawia pierwsze miejsce w wyścigu do szatni. Ten festiwal jednak, w moim odczuciu, ma za dużo koncertów i trwa stanowczo za długo. Współczuję fanom jazzu, którzy z różnych powodów mogą być tylko na nielicznych z nich (ceny biletów, umiejscowienie w środku tygodnia, sporo nieznanych nowości, na które trudno się zdecydować). Nie spodziewałbym się jednak większych zmian. Jak informował Piotr Turkiewicz, program przyszłoroczny jest już w zasadzie gotowy, a pozostałe lata programowane są z wieloletnim wyprzedzeniem.

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 1/2019

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO