fot. Kuba Majerczyk
Emil Miszk – trębacz, kompozytor, aranżer, przedstawiciel młodej trójmiejskiej sceny jazzowej. Absolwent Akademii Muzycznej w Gdańsku. Tegoroczny laureat nagrody „Fryderyk” w kategorii jazzowego fonograficznego debiutu roku za płytę Don’t Hesitate!, którą nagrał wraz ze swoim oktetem.
Emil Miszk współpracował z takimi artystami starszych pokoleń, jak Leszek Kułakowski, Sławek Jaskułke, Tymon Tymański i Wojtek Mazolewski. Współtworzy wiele formacji związanych z trójmiejskim środowiskiem muzycznym: Algorhythm, Sławek Jaskułke Sextet, Jan Konop Big Band, Dominik Bukowski Quartet, Critical Level Piotra Kułakowskiego, Michał Bąk Quartetto, Kamil Piotrowicz Sextet oraz kwartet trąbek barokowych Tubicinatores Gedanenses. Jest w gronie muzyków prowadzących niezależną wytwórnię Alpaka Records.
Aya Al Azab: Odbierając Fryderyka, powiedziałeś „Trójmiasto górą!” – bardzo to symboliczne, pokazuje, jaki masz stosunek do swoich osiągnięć... Nie podziękowałeś rodzicom, ukochanej czy nauczycielom, zaznaczyłeś, że jest to osiągnięcie nie tylko jednostki.
Emil Miszk: Taka reakcja i postawa jest typowa dla Trójmiasta. Tym jest zbudowane Trójmiasto. Nie wyłącznie jednostkami, choć też, bo one ciągną całość. Nagroda jest dla całego zespołu. Inna sprawa, że trochę denerwuje mnie fakt, że w mediach w ogóle nie mówi się, za co dostałem Fryderyka – nie pada nazwa płyty Don’t Hesitate! ani zespołu Emil Miszk & The Sonic Syndicate... Bez chłopaków nie dałbym rady tego zrobić. Akurat na mnie trafiło, bo nagrałem debiut w dobrym czasie. Ale to jest nagroda trójmiejska.
Porozmawiajmy o tej zespołowości.
U nas przede wszystkim pracuje się zespołowo. Nie ma takiej możliwości, że gdy jeden z nas nie może zagrać danego koncertu, to poprosimy o zastępstwo – będą pieniądze i to wystarczy. Nie, bo dla nas ważny jest zespół jako całość. Wolimy odwołać lub nie zgodzić się na koncert. Nawet jeśli miałby to być bardzo ważny festiwal, to najwyżej spróbujemy zagrać za rok. Czerpiemy wszystko małą łyżeczką, na spokojnie.
Nie zależy mi na tym, aby szybko osiągnąć sukces, bo wtedy szybko można z tego szczytu spaść. Za chwilę przyjdą nowe pokolenia, bardziej wytrenowane instrumentalnie i wyszkolone pod względem promocyjnym, marketingowym. Jestem przekonany – i myślę, że moi koledzy również – że gdy wejdziemy bez pośpiechu na pewien poziom, to nie będzie już siły, żeby nas z niego zepchnąć, ale tylko wtedy, gdy zrobimy to rozsądnie, a nie zachłannie.
Tak samo jest w Algorhythmie – nie ma teraz takiej opcji, żeby któryś z nas zdecydował się odejść z zespołu. Jesteśmy zbyt blisko ze sobą i mamy wspólny cel do zrealizowania. Inna sprawa jest w moim oktecie, nie jesteśmy wszyscy tak blisko, tu dopuszczam zastępstwa. Zdaję sobie sprawę, że w tym przypadku będziemy grać mniej. To osiem osób i trudno zsynchronizować terminarze tak licznej, aktywnej grupy muzyków.
Są muzycy, którzy przeświadczeni są o potrzebie wykorzystania momentu, który jeśli się pojawi, to tylko raz, więc należy o niego walczyć.
W ogóle nie uznaję takiej zasady. Nie ma dla mnie czegoś takiego jak moment. Jeśli robisz coś konsekwentnie, to prędzej czy później to odpali. I odpali tak, że nie będzie takiej siły, która mogłaby spowodować, że przestaniesz grać i tworzyć. Patrzę na naszych starszych starszych kolegów – robią swoje cały czas, łączą się w wielu różnorodnych składach, dla nich jazz jest nieograniczonym i otwartym źródłem. I to mnie w nim pociąga. Czyli świadomość, że mogę grać z różnymi muzykami, zrobić projekty niekoniecznie zamknięte w ramach formy, niekoniecznie tylko z muzykami z Trójmiasta. Chociaż to z nimi gra mi się najlepiej, bo mamy takie samo podejście – podchodzenia do „kariery” na luzie. Jak nie teraz, to za rok zagramy na danym festiwalu, a jak nie w przyszłym, to za dwa lata...
fot. Katarzyna Stańczyk
Jak to się dzieje, że mimo tak silnych indywidualności, którymi scena Trójmiejska może się szczycić, wciąż udaje się wam być zwartą grupą?
Po pierwsze, nie traktujemy nikogo z góry; po drugie wyznajemy wzajemny szacunek – do własnej pracy, umiejętności (nikt ich nie kwestionuje) i do współpracy. Po trzecie, mimo pewności siebie, nie mamy rozbujanego ego. Nikt nie przekroczył granicy pewności siebie i nie potraktował reszty gorzej. Nie ma miejsca w Trójmieście na rozbujane ego, bo nie jest to tutaj atrakcyjne.
Jak w takim razie, mimo tej zespołowości, udaje się wam zachowywać indywidualizm estetyczny?
To zależy tylko od chęci, od potrzeby zrobienia czegoś własnego. W moim przypadku wynikało to z egoistycznej potrzeby założenia własnego projektu. Chciałem zrobić coś dla siebie. To jest potrzebne i zdrowe.
Ale bez chłopaków bym tego nie zrobił. Emil Miszk & The Sonic Syndicate to tylko nazwa, moja koncepcja, ale nie oznacza ona, że od początku do końca wszystko zależy ode mnie. Ci, którzy ze mną grają, wiedzą, że nie będę im kazał grać wszystkiego tak, jak chcę, wszystkiego z nut i że nie będę im narzucał swojego planu. Każdy ma wolność interpretacji, sposobu zagrania. To, co jest napisane, jest ważne, ale nuty to tylko pretekst do spotkania. Towarzysko musi się zgadzać!
Za to na następnej płycie będzie więcej konkretnych partii, będziemy przestawiać napisane fragmenty i żonglować nimi i na tej kanwie odbywać się będzie improwizacja. Tęsknię za dużą ilością nut. Myślę, że jest to jakieś moje przyzwyczajenie z „klasyki”.
Czyli taka trochę kontrolowana improwizacja?
Tak, w oktecie jest obowiązkowa. Na tym etapie, na którym jesteśmy, pewna kontrola musi istnieć. Każdy z chłopaków jest doskonałym improwizatorem, ale jako cały zespół – ze względu na silne osobowości – całkowita improwizacja nie działa. A nie chcę też nikogo tłamsić, bo to jest niezdrowe i złe. Więc najlepszym sposobem jest położenie komuś na pulpicie nut, żeby je realizował.
Wracając do pytania o indywidualizm estetyczny. Sekretem jest to, że gramy swoje, ale w granicach koncepcji kompozytora, autora projektu. Każdy pozostaje sobą i w obrębie koncepcji lidera konkretnego zespołu może realizować siebie, dzięki czemu rozwija się indywidualnie. Zespoły młodej sceny Trójmiasta mają własne brzmienia, własne nastroje, stąd takie zróżnicowanie, przy czym równocześnie każdy z nas w każdym z tych projektów ma swobodę wypowiedzi.
Postanowiłeś zadebiutować jako lider w oktecie. Skąd ten pomysł? Od początku wiedziałeś, że chcesz napisać kompozycje dla takiego dużego składu?
Tak, widziałem swoją muzykę konkretnie w oktecie. Jestem zafascynowany zespołami takimi jak Steve Coleman And Five Elements czy Steve Lehman Octet. Nosiłem się z zamiarem zrobienia czegoś dużego. Projekty, w których gram, to kwartety – Dominika Bukowskiego i Algorhythm – i sekstety – Kamila Piotrowicza, Sławka Jaskułkego. Nie miałem jeszcze dużego zespołu i korciło mnie, żeby go założyć. A że wyrosłem z tradycji bigbandowej, pierwsze kroki stawiałem w big-bandzie, to cały czas siedziała we mnie potrzeba napisania kompozycji o szerokim brzmieniu. Chciałem mieć swój zespół, który by te elementy big-bandu miał.
Materiał z twojej autorskiej płyty Don’t Hesitate! zabrzmiał po raz pierwszy już w 2017 roku podczas twojego koncertu dyplomowego. Mimo to poczekałeś z nagraniem i sformalizowaniem tych kompozycji. Dlaczego?
Wyszło to całkowicie naturalnie. Nie myślałem nad tym, kiedy szybko wydać płytę. Nie traktowałem tego w kontekście wykorzystywania odpowiedniego momentu. W ogóle nie myślę w takich kategoriach. Mam świadomość, że nie mam na wyłączność ludzi, z którymi gram. Zawsze powtarzam: „na spokojnie”. Zresztą, dobrze, że odczekałem. Materiał, który zagraliśmy w czerwcu, nie był dopracowany, docieraliśmy się jeszcze w ramach składu.
Po raz kolejny podkreślasz to, że należy podchodzić do płyt i koncertów na spokojnie. Czy pokora i cierpliwość to dobre cechy w muzycznym świecie?
Chodzi mi o to, żeby znać swoje miejsce. Bo pewnie też zauważyłaś, że z różnymi osobami na różnym poziomie się rozmawia. Jestem trochę kameleonem, jeśli chodzi o obcowanie z ludźmi. Potrafię się dobrze dostroić, nie jestem arogancki, ale też nie jestem mrukiem siedzącym w szafie. Próbuję znaleźć złoty środek, zbalansować swoją postawę. Także w rzeczywistości muzycznej.
To jaki jesteś naprawdę? Bez próby dostosowania się i wyśrodkowania w społecznych relacjach?
Myślę, że jestem po prostu w porządku gościem, sympatycznym kumplem, który lubi zażartować, ale też porozmawiać na poważne tematy – zbalansowanym. Wiem, na co mnie stać. Nie szukam konfliktów, jak iskrzy, to wychodzę, nie próbuję nikogo do siebie na siłę przekonać.
Może jeszcze jestem na etapie poszukiwania swojej osobowości. Nikt nie powiedział, że trzeba być już gotowym i zdefiniowanym. Może będę tego szukał całe życie. I dobrze! Szukanie jest dobre. Stwierdzenie, że coś się znalazło, jest potwierdzeniem braku progresu. Wszystko się zmienia. Jedyną stałą w naszym życiu są zmiany. Niczego nie można być pewnym, nawet siebie. Oczywiście świadomość własnych wartości, wiara we własne umiejętności są potrzebne, ale niekoniecznie pewność siebie, która może być zgubna.
Minął rok od twojego debiutu płytowego. Sprawdziłeś się jako lider i kompozytor, czego dowodem są pozytywne recenzje i Fryderyk. Chcesz kontynuować ten projekt? A może prowadzić mniejsze składy?
Właśnie nie do końca się sprawdziłem jako lider, bo nie gramy koncertów. Nie załatwiam ich. Przez ponad rok zagraliśmy tylko trzy koncerty, więc chyba tu się nie sprawdziłem. Nie jestem bookerem z krwi i kości, żeby kogoś męczyć dzień w dzień. Jak ktoś nie chce, żebyśmy grali, to nie. Spokojnie, mam co robić.
fot. Lech Basel
Miałam na myśli raczej lidera jako autora – własnej muzyki czy prowadzonej przez siebie formacji. Czyli niezależnie od koncertowania lub nie z dotychczasowym materiałem – planujesz wydanie następnej autorskiej płyty?
Planuję! W marcu przyszłego roku!
Może więcej konkretów?
No tak, jesień jest zawsze aktywna, więc w zimę zapewne wejdziemy do studia, żeby wiosną zrobić premierę.
Mam dużo pomysłów na nowy materiał. Będzie trochę inny niż z Don’t Hesitate! Teraz sporo działam w zespole Tubicinatores Gedanenses (zespół grający muzykę dawną – przyp. A.A.), z którym właśnie skończyliśmy nagrywać drugą płytę. Gram tam na historycznej trąbce, przeżywam ponownie fascynację Bachem, co inspiruje mnie do użycia pewnych elementów muzyki dawnej w jazzowej materii. Zatem pewnie pójdę kluczem Jana Sebastiana Bacha, tę technikę kompozytorską i polifonię przeniosę na grunt muzyki jazzowej, współczesnej, improwizowanej. Chcę się skupić na relacjach między epokami, przemielić je po swojemu i przełożyć na oktet.
Właśnie wyprzedziłeś moje pytanie! A czy to połączenie oznaczać będzie również użycie instrumentów historycznych? Jest możliwe w ogóle granie na nich jazzu?
Tak, jest się bardziej ograniczonym technicznie, ale jest możliwe. Na trąbce historycznej gram na najnowszej płycie Algorhythmu, Termomix. Już od jakiegoś czasu nosiłem się z zamiarem, aby spróbować swoich sił z trąbką historyczną we współczesnym kluczu. I chyba jest fajny efekt, ciekawie to brzmi, dodaje inny kolor. Ale równocześnie trzeba takie próby (zastosowanie historycznych instrumentów) traktować symbolicznie. Chodzi o kombinowanie z barwą, a nie udowadnianie swoich możliwości i techniki.
Obroniłeś trzy prace magisterskie, skończyłeś trąbkę jazzową, klasyczną i barokową. Często wspominasz o szkoleniu techniki, wiele ćwiczysz. Nie obawiasz się przekroczenia granicy między pustą wirtuozerią a artystycznym, szczerym wyrazem? Zdaję sobie sprawę z roli, jaką odgrywa technika instrumentalna w wyrażaniu emocji, ale czy zbyt konsekwentne podążanie za perfekcją nie może przerodzić się w coś niebezpiecznego, coś co przyćmi istotę muzyki?
Mam świra na punkcie techniki. Często mówię o sobie, że jestem komandosem. Prawie 20 lat ćwiczeń, bycia w szkole. Nie wiem, czy mogę nazwać siebie niewolnikiem techniki, ale jestem bardzo skoncentrowany na tym, żeby granie było jak najmniejszym kosztem, jeśli chodzi o siłę. Technika równa się swoboda, więc zawsze lepiej mieć dużo tej swobody. Można to porównać z oczytaniem mówcy czy pisarza, im więcej przeczyta, tym łatwiej i piękniej się wysławia i używa większego zakresu słownictwa. Technika powoduje, że możesz opowiadać o tym samym, ale w inny sposób. Dla mnie podążanie za techniką nigdy nie będzie ograniczeniem siebie, wręcz przeciwnie.
Po drugie i najważniejsze, należy potrafić korzystać z techniki. Przed byciem niewolnikiem techniki chroni mnie to, że nie chcę udowadniać swoich umiejętności w pierwszej minucie koncertu. Bo chyba nie chodzi w muzyce o to, żeby swoje umiejętności od razu wykładać. Technika gry na trąbce to moment rozpoczęcia dźwięku i zakończenia go. To wszystko, co jest pomiędzy wdechem a wydechem i zakończeniem tego dźwięku. Więc dla mnie granie techniczne oznacza granie pięknym brzmieniem, aż się niebo otwiera. I ja do tego dążę.
Czyli grunt to rozsądne użycie narzędzia, jakim jest technika?
Trzeźwe spojrzenie na granie, technikę i wykorzystywanie jej. Ja po prostu codziennie od iluś tam lat pracuję nad tym, żeby wszystko dobrze brzmiało, wszystko dobrze działało i żebym się nie męczył. Nie może być tak, że w wieku 29 lat po koncercie schodzę styrany. Co będzie za kolejne 20 lat? Pracuję nad tym, żeby jak najdłużej grać, bo chcę grać do końca życia. To jest moja technika. To jest mój cel.
Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 5/2019