fot. Jarosław Czaja
Wiadomo, że każdy szanujący się fan jazzu posiada w swojej kolekcji znaczną liczbę płyt nagranych na żywo. Nawet kiepskiej jakości bootlegów. Mam ich pełną szafę. Wszak jazz to muzyka ulotnej chwili, która nigdy się nie powtórzy. Akurat tak się składa, że patron niniejszej rubryki, czyli Rudy Van Gelder, niezbyt chętnie wychylał nosa poza swoje studio nagraniowe i niewiele pozostawił po sobie albumów live. Ale na szczęście dla nas wiele klubów muzycznych w Ameryce posiadało sprzęt nagrywający.
Nieoceniona wytwórnia HighNote od kilku lat wydaje na płytach zapisy historycznych koncertów z legendarnego klubu Keystone Korner w San Francisco. I chwała jej za to. Świetny jest na przykład występ Cheta Bakera, ale o nim innym razem. Dziś chciałbym napisać o wydarzeniach, które miały miejsce w owym klubie na przełomie roku 1977 i 1978. Dokładnie rzecz biorąc, w Sylwestra i pierwszy dzień nowego roku. Otóż rezydowała tam wówczas grupa pod wodzą Cedara Waltona.
Ten zmarły w 2013 roku pianista i kompozytor należał niewątpliwie do grona szarych eminencji jazzu, niedocenionych przez szerszą publiczność, ale kochanych przez muzyków. Dość wspomnieć, że skład legendarnych Jazz Messengers z połowy lat sześćdziesiątych XX w., w których kierownikiem muzycznym był właśnie Walton, uchodzi w opinii wielu znawców za najlepszy w całej historii tej grupy.
Natomiast w następnej dekadzie pianista współtworzył przez szereg lat wraz z legendarnymi dzisiaj basistą Samem Jonesem i perkusistą Billym Higginsem jedną z najlepszych i najbardziej rozchwytywanych sekcji rytmicznych w Ameryce. Występowali na płytach pod szyldem Eastern Rebellion, a grali z nimi dodatkowo na zmianę tenorzyści: George Coleman, Clifford Jordan i Bob Berg. W Keystone Korner słuchamy tego ostatniego. Na chwilę (w trzech utworach) pojawił się także trębacz Freddie Hubbard.
Ale wróćmy jeszcze do ogólnej sytuacji na rynku muzycznym w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Otóż musimy sobie uświadomić, że to nie był najlepszy czas dla akustycznego jazzu. Na topie było fusion i dominowała wszechobecna elektronika. Dopiero pod koniec dekady do łask powrócił tak zwany neo-bop. Zwykle pisze się, że było to zasługą Dextera Gordona i jego głośnego nowojorskiego comebacku. Poniekąd słusznie, ale zapomina się o tym, że Dexter większość lat siedemdziesiątych spędził w Europie, a grunt pod jego powrót przygotowali tacy straceńcy jak właśnie Cedar Walton i jego ekipa. Mam przy okazji wrażenie, że muzyka grana wówczas w Keystone Korner prawie w ogóle się nie zestarzała, w przeciwieństwie do wielu produkcji fusion, nawet niektórych płyt Weather Report.
Na Reliving The Moment mamy to wszystko, za co kochamy nagrania live. Po pierwsze sceniczną energię, która bardzo rzadko występuje w warunkach studyjnych. No i atmosferę klubu wypełnionego ludźmi, co samo w sobie jest niepowtarzalne i charakterystyczne właściwie tylko dla jazzu. Jakość nagrania jest bardzo dobra. W dodatku Walton gra swoje największe „hity” w rodzaju Midnight Waltz, Ugetsu i Jacob's Ladder. No, brakuje jeszcze do szczęścia Mode For Joe czy Bolivii, ale nie można mieć wszystkiego. Przy okazji warto zwrócić uwagę, jak wspaniałym Cedar Walton był kompozytorem.
autor: Jarosław Czaja
Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 12/2017