fot. Kuba Majerczyk
Miał zaledwie 12 lat, kiedy ukazał się jego pierwszy album, na której zagrali między innymi Henryk Miśkiewicz i Zbigniew Namysłowski. Za prawdziwy debiut solowy uważa jednak wydany dopiero w tym roku Oldschool (Wydawnictwo Agora, premiera 6 października). Jak ocenia swoje początki po prawie 30 latach na scenie wokalista i kompozytor Kuba Badach? W jakim dziale płytowym widziałby się najchętniej?
Piotr Wickowski: W informacji prasowej rozsyłanej do mediów przed wydaniem płyty Oldschool została ona opisana jako „pierwszy solowy, muzycznie autorski krążek”. Co może dziwić w kontekście twojej wieloletniej obecności na scenie i sporego dorobku, zarówno jako muzyka sesyjnego, jak i występującego pod własnym nazwiskiem oraz w grupie Poluzjanci. Zwłaszcza że pracowałeś nad tym albumem z muzykami, którzy od dawna są twoimi stałymi współpracownikami, i nie odbiega on od tego, z czego byłeś znany dotychczas.
Kuba Badach: Chodziło o to, że w ciągu 41 lat życia nie wydałem jeszcze ani jednego krążka pod swoim nazwiskiem, na którym znajdują się tylko i wyłącznie moje kompozycje. Zazwyczaj moje utwory lądowały na płytach zespołu Poluzjanci lub krążkach innych artystów. Z kolei dwie płyty, które firmowałem „twarzą”, zawierały kompozycje, które nie były mojego autorstwa. Tak było w przypadku albumu Tribute to Andrzej Zaucha. Obecny w 2009 roku oraz mojej pierwszej płyty, a właściwie kasety - Gwiazdkowe cuda - z muzyką Wiesława Pieregorólki i tekstami Jerzego Siemasza, Jacka Cygana i Sławka Starosty, którą nagrałem w 1988 roku, mając 12 lat.
Nie wstydzisz się jednak tamtej płyty?
No skąd! Jestem z niej dumny!
Towarzyszyli ci na niej znakomici jazzmani.
Na tym albumie wystąpili tacy giganci, jak Henryk Miśkiewicz, Zbigniew Namysłowski, pełen odjazd! Do tego świetne kompozycje Wieśka Pieregorólki. Dla mnie była to mega przygoda i punkt zwrotny w życiu, bo wtedy po raz pierwszy zobaczyłem na własne oczy, jak wygląda życie muzyka nieklasycznego, jak wygląda praca w studiu. Wtedy złapałem takiego bakcyla, że po latach wylądowałem na Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach. I potoczyło się wszystko tak, jak się potoczyło.
I już jako nastolatek występowałeś i nagrywałeś z profesjonalnymi muzykami, wziąłeś udział w prestiżowej gali Artyści dla Rzeczypospolitej. Dzięki czemu twoje sprawy przybrały taki obrót?
To było zasługą pani Ewy Sokołowskiej, która była menedżerką big-bandu Wiesława Pieregorólki. Wcześniej przez lata była menedżerką Andrzeja Rosiewicza, produkowała koncerty Violetty Villas, działała w PSJ-ocie, o ile dobrze pamiętam, była szefową klubu Akwarium, więc w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych była mocno osadzona w branży muzycznej. To ona była tą siłą sprawczą, która umożliwiła mi kontakt ze świetnymi muzykami. A jak to się mówi - czym skorupka za młodu... Już później to było nie do usunięcia z systemu.
Uwierzyła w ciebie i zaczęła wymyślać ciekawe sytuacje, w których mógłbyś zabłysnąć – tak to przebiegało?
Przede wszystkim dostrzegła we mnie jakiś talent i umożliwiła rozwój, współpracę z Wiesławem Pieregorólką i jego big-bandem. A jeśli odbywały się jakieś koncerty big-bandu, na które można było wcisnąć dzieciaka śpiewającego ambitniejsze rzeczy, to się pojawiałem. Dzięki współpracy z Wieśkiem Pieregorólką miałem możliwość poznania Andrzeja Zauchy, obserwowania go w pracy, występowania z nim na jednej scenie.
Co to był za koncert?
Graliśmy kiedyś w Olsztynie, przy okazji jakiejś imprezy, chyba wyborów jakiejś miss czy czegoś w tym rodzaju. Całą stroną artystyczną wydarzenia zajmował się właśnie Wiesław Pieregorólka, grał jego big-band, a z nim występowali Ryszard Rynkowski, Andrzej Zaucha, Mietek Szcześniak i ja. Tworzyliśmy dość specyficzny kwartet wokalny.
Domyślam się, że zacząłeś żyć trochę życiem tak zwanych cudownych dzieci, pokazywanych czasem na różnych scenach świata. A może były to tylko epizody, które nie wytrącały cię ze zwykłego, normalnego życia nastolatka
Wytrąciło mnie to z normalnego życia, ponieważ w bardzo krótkim czasie zacząłem pracować z ludźmi, którzy byli ode mnie trzy razy starsi. I stali się dosyć szybko moimi „kolegami”. Na co dzień mieszkałem w Krasnymstawie i chodziłem normalnie do podstawówki, ale co sobota wsiadałem o świcie w autobus relacji Krasnystaw-Warszawa, wysiadałem na Dworcu Wschodnim i spędzałem weekend, rozwiązując zadania z harmonii klasycznej. Wiesiek Pieregorólka był moim nauczycielem i jemu zawdzięczam ogromnie dużo, jeśli chodzi o rozwój mojej muzycznej świadomości. Dzięki niemu mogłem słuchać zachodnich płyt na świetnym sprzęcie. To przeformatowało mi głowę.
Jakich płyt?
Jazzowych, popowych, produkcje Quincy’ego Jonesa, aranżacje Thada Jonesa, koncerty Keitha Jarretta, zespół Take 6, Stevie Wonder, Yellowjackets – tego typu rzeczy. W latach osiemdziesiątych nie mieliśmy przecież YouTube’a i będąc nastolatkiem w Krasnymstawie, nie miałem możliwości docierania do tego typu muzyki. Aż tu raptem otworzył się przede mną kompletnie nowy świat, który mnie oszołomił. Nie zapomnę do końca życia dnia, w którym usłyszałem płytę Andrzeja Zauchy nagraną z big-bandem Pieregorólki, na której okładce Andrzej Zaucha był rysunkowym pionkiem na szachownicy (płyta Andrzej Zaucha, wydana w 1989 roku – przyp. red.). Nie przypuszczałem początkowo, że to jest płyta polskiego wokalisty, bo była zaśpiewana w całości po angielsku. Do tego tak świetnie zaśpiewana, świetnie nagrana, świetnie brzmiąca. Podobnie nie zapomnę, jak w osiemdziesiątym ósmym roku usłyszałem pierwszy raz So Petera Gabriela na studyjnych głośnikach, co wtedy było w ogóle jakimś szczytem marzeń. To był czas, kiedy wszystko się zaczęło, zdobywałem wiedzę, której owoce zbieram do teraz, ale jednocześnie wtedy, po kilku latach, poczułem, że tracę dzieciństwo i zaczęło mi tego brakować.
Czułeś się wyobcowany, spędzając tyle czasu z dużo starszymi od siebie osobami, w trasach, odrabiając zadania, o których mówiłeś, słuchając muzyki, która coraz bardziej cię fascynowana? Twoi rówieśnicy byli wtedy w innych miejscach, słuchali pewnie czegoś zupełnie innego.
Dokładnie tak. Co nie znaczy, że nie słuchałem tego, co rówieśnicy. W latach osiemdziesiątych byłem na przykład ogromnym fanem Oddziału Zamkniętego. Zresztą do dziś uważam, że to świetna kapela. Pamiętam jak w wieku dziesięciu lat byłem na koncercie Oddziału w Zamościu, w hali sportowej Hetman. To był szał, po prostu było genialnie. Wychowałem się w Krasnymstawie, gdzie raz do roku na Chmielakach, jedynym w tamtych czasach ogólnopolskim święcie piwa, można było usłyszeć na żywo takie zespoły jak, na przykład, Republika. Do tego w Zamościu, gdzie chodziłem do szkoły muzycznej, odbywały się Spotkania Wokalistów Jazzowych i Jazz na Kresach. To tam po raz pierwszy usłyszałem zespół Walk Away. To były czasy, w których dostęp do muzy był utrudniony, a ja nasiąkałem każdym gatunkiem. Wiesz, faktycznie, kiedy każdy weekend spędzasz w Warszawie ze swym Mistrzem i przyswajasz mnóstwo danych, po czym wracasz do szkoły, a kumple gadają o tym, jak byli na rybach...
Zaczynałeś się zastanawiać?
Uświadamiałem sobie, że mnie to w ogóle nie interesuje, mnie nie interesują historie o rybach, bo jestem w tej chwili na etapie łamigłówek harmonicznych, dominanty wtrąconej do moll subdominanty drugiego stopnia w As-dur... Jakie są składniki, co z czym połączyć. I dopiero w wieku siedemnastu lat uświadomiłem sobie, że coś mi umknęło i że trzeba troszkę przestawić priorytety.
Przyznałeś się kiedyś, że mimo sukcesów w młodym wieku nie traktowałeś śpiewu poważnie, a na wokal do Katowic poszedłeś z tego powodu, że nie była tam wymagana muzyczna matura. Co było wymogiem na fortepianie.
Tak, ale o fortepianie nie myślałem. Myślałem o kompozycji i aranżacji, ale wtedy, gdy chciałem zdawać na ten kierunek, nie miałem jeszcze ukończonej szkoły muzycznej, a to był podstawowy wymóg. Finalnie tak się to potoczyło, że załapałem się na te studia wokalne, wskoczyłem na rok zerowy, kończąc jednocześnie szkołę muzyczną i po roku ponownie podszedłem do egzaminów. Ale kierunku studiów już nie zmieniłem. Ta wokalistyka... Wiesz, wydawało mi się za młodu, że albo się śpiewa, albo się nie śpiewa. Albo to masz, albo tego nie masz. Nie wiedziałem, co się z tym wiąże.
fot. Paweł Kuźmicki
Miałeś jakiś problem ze śpiewaniem? Nie chciałeś śpiewać, nie lubiłeś?
Nie, właściwie sprawiało mi dużą przyjemność, ale głównie wtedy, gdy jednocześnie akompaniowałem sobie na fortepianie. Na studiach przekonałem się, że jest jeszcze takie śpiewanie bardziej solowe. Trzeba wyjść i zrealizować konkretny program. Ale nadal nie traktowałem tego jakoś super poważnie. To znaczy - bardzo mi się podobało, ale nie zdawałem sobie sprawy, jak głęboki to jest temat i jak wiele jest tajników wiedzy do zgłębienia.
Dużo zmieniło się pod tym względem, kiedy zacząłeś śpiewać i jeździć w trasy z zespołem Globetrotters.
Zdecydowanie tak! Wtedy dostałem tak po dupie, że po pierwszej trasie wróciłem z podkulonym ogonem do mojej pani profesor, doktor Ewy Mentel, i wziąłem się do roboty. Dotarło do mnie wreszcie, że głos jest instrumentem, który trzeba się nauczyć obsługiwać.
Podobno, mimo że wciągnął cię śpiew i jego studiowanie, niedużo brakowało, żebyś jednak porzucił ten kierunek. A to z powodu wielkiego hitu, który zaśpiewałeś na pierwszym roku studiów. Już wtedy mogłeś zaznać ciemnych stron funkcjonowania jako gwiazda?
To nie było tak, że to zniechęciło mnie do śpiewania. Faktycznie pojechałem na przesłuchania do Warszawy, do Studia S4, bo Robert Janson szukał wtedy wokalisty do zaśpiewania kilku numerów na jego płycie solowej. Zaśpiewałem na próbnych nagraniach i wieczorem dostałem telefon z pytaniem, czy mogę następnego dnia przyjechać. Poczułem się jak zawodowy muzyk, który dostaje materiał, wchodzi do studia i w ciągu kilku godzin piosenka jest nagrana.
Dlaczego w ogóle pojechałeś na te przesłuchania?
Bo właśnie chciałem się sprawdzić jako zawodowy muzyk. Poza tym z tą propozycją zadzwonił do mnie kolega, którego bardzo cenię – basista Filip Sojka. Pamiętam jego próby w akademiku, jak przygotowywali się do trasy z Kayah. Piękne czasy. To ona rozpaliła pochodnię zupełne innej muzyki w tym kraju – pięknej hybrydy soulowo-jazzawej. A płytę z taką muzyką nagrała właśnie z moimi kolegami z nieistniejącego już Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej (Kayah - Kamień, 1995 – przyp. red.).
Sądząc po długoletniej działalności z zespołem Poluzjanci, jesteś wielkim entuzjastą takiego elektrycznego, funkowego grania.
Tak, a najwięcej takich inspiracji pochodziło z drugiej strony oceanu. Odkąd pamiętam, zawsze ciągnęło mnie w stronę groovowego grania zakorzenionego w jazzowej glebie.
Przyczynił się do tego twój pobyt w Stanach?
Tak, na pewno.
Kiedy dokładnie tam byłeś i jak długo?
W sezonie 1992/93, w drugiej klasie liceum.
Kształciłeś się tam muzycznie?
Miałem to szczęście. Po pierwsze byłem w normalnym publicznym liceum, gdzie miałem szanse zobaczyć, jak wygląda amerykański system nauczania, bardzo różniący się od polskiego. W Polsce w pierwszej klasie liceum miałem 13 przedmiotów. A w Stanach miałem pięć do wyboru. Obowiązkowy był tylko angielski i historia. Z przedmiotów, które mogłem wybrać, wziąłem muzykę.
To doświadczyłeś, czym różniło się nauczanie muzyki w Polsce i Stanach.
Tak. Tam nie było podejścia od szczegółu do ogółu, jak w polskim szkolnictwie muzycznym. W Polsce najpierw uczysz się kilku dźwięków, potem gam itd., itd. Spędzasz w ćwiczeniówce całe lata, idziesz na studia i dopiero po studiach znajdujesz się w orkiestrze, w której musisz się odnaleźć. Tam było inaczej. Na pierwsze zajęcia przyszedł nowy chłopak, nauczyciel zapytał, czy na czymś gra. On powiedział, że nie, ale że podobają mu się instrumenty perkusyjne. Dostał więc chyba trójkąt i nauczyciel wyjaśnił mu, w którym miejscu utworu ma uderzyć, jak będzie grał cały zespół. Nie umiał grać, a już był członkiem zespołu. To była pierwsza rzecz, która mnie tam zdziwiła - że do muzyki podchodzi się jak do zabawy. To ma być coś, co sprawia przyjemność, nie ma stresu związanego z egzaminem.
Kształciłeś się tam też na swoim instrumencie w szkole muzycznej?
Tak, na fortepianie, w prywatnej szkole.
Śpiewałeś?
Nie.
To była edukacja jazzowa?
Tak, podstaw harmonii jazzowej uczył mnie facet, który był wielkim fanem Oscara Petersona. Przeżyłem bardzo fajny rok nauki. Najważniejszy był jednak kontakt z językiem, który przestawił mnie na zupełnie inny level, jeśli chodzi o mówienie, rozumienie.
Podejrzewam, że tam też zacząłeś myśleć o aranżacji i kompozycji.
Trochę tak, bo przyszła większa świadomość grania na instrumencie, więc jakieś pierwsze pomysły zaczęły się pojawiać. Tak, pierwsze numery właśnie wtedy zacząłem pisać, jak miałem 16 lat. Perfect Guy, kawałek, który graliśmy z Poluzjantami, właśnie wtedy napisałem.
Jak sądzisz, dlaczego w naszym kraju jest tak mało wokalistów jazzowych, w przeciwieństwie do wielkiej liczby wokalistek?
Trudno mi na to odpowiedzieć, zwłaszcza że nie uważam się za wokalistę stricte jazzowego.
Studiowałeś na jazzowym kierunku wokal, na jazzowej uczelni.
Ale mój wydział nosił wtedy dość pojemną nazwę Jazzu i Muzyki Rozrywkowej, więc ciągle mogę skakać między różnymi gatunkami. Mam świadomość harmoniczną, wiedzę, jestem w stanie improwizować, robiłem to przez lata w zespole Globetrotters, śpiewanie trudnych tematów nie jest mi obce...
Wziąłeś też udział w wielu przedsięwzięciach bez problemu mieszczących się w jazzowym mainstreamie.
Ale spotkałem się też parokrotnie z opinią, że dla świata jazzu zbyt mocno romansuję z muzyką popularną, a dla popu jestem za bardzo jazzowy. Gdybym miał się zastanawiać nad tym, kim powinienem być i do której szufladki najlepiej pasuję, nie zdążyłbym być sobą. Krótko mówiąc, jeżeli komuś odpowiada to, co robię, niech się ze mną spotyka na koncertach. Tak naprawdę wtedy weryfikuje się moja muzyczna tożsamość. Gdy sala sprzedaje się w ciągu kilku godzin i ludzie po raz kolejny przychodzą, żeby się spotkać ze mną i moimi kumplami. Bo nigdy nie traktuję koncertów na takiej zasadzie, że wychodzę na scenę „cały w bieli”, światełko skierowane na twarz i błyszczę. Największą frajdę sprawia mi słuchanie tego, jak koledzy łobuzują. Jak Baranek (Michał Barański - bas) rozgrywa piłkę, jak reaguje na to, co zagra Robert Luty. Ile Robert ma soundu w głowie, ile w rękach, jak jemu się udaje, że w każdym momencie brzmi jak na nagraniu płytowym! Jego bębny, które słyszysz na płycie Oldschool, są nietknięte korektorem, to są surowe ślady, bez kompresji. Po prostu nie było potrzeby ingerowania w sound. Marcin Górny, który był realizatorem nagrań tej płyty, mówił mi: „Tak jak zagrał, tak zostanie”.
Czyli nie ma dla ciebie większego znaczenia, na jakich półkach w sklepie wylądował Oldschool?
Najlepiej, żeby był w Top 10 [śmiech].
Z tym to nigdy nic nie wiadomo.
Jak robiliśmy Tribute to Andrzej Zaucha. Obecny, byłem przekonany, że to będzie płyta, która przejdzie bez echa. Po kilku latach odebraliśmy złoto w kategorii pop.
Tamta płyta była hołdem dla jednego z twoich mistrzów. Na nowej też odnosisz się do kolejnych ważnych dla ciebie muzyków, tym razem amerykańskich.
Właściwie nie tyle odnoszę się do nich, co robię delikatne skinienie głowy w ich stronę. W stronę tych, dzięki którym piszę tak jak piszę, tych, których piosenki najbardziej mnie kręciły. I ta płyta jest zbiorem takich właśnie piosenek - tych trudniejszych i takich, z którymi po prostu nie chciałem się rozstać. Na przykład w którejś piosence podobał mi się jakiś zwrot harmoniczno-melodyczny i myślałem sobie: „Nie, kurcze, chciałbym to sobie zachować, może kiedyś nagram solową płytę”. To są rzeczy, które w wirtualnych szufladach leżały przez lata. I te szuflady trzeba już było przewietrzyć. Cieszę się, że zostały nagrane, wydane i będą żyć w wersjach koncertowych.
Wszystkie pojawiają się po raz pierwszy przy okazji trasy promującej ten album?
Tak, to są nowości, tak dla mnie, jak i dla kolegów.
Temat płyty, ostatecznie wydanej pod tytułem Oldschool, powracał od dawna w wielu twoich wypowiedziach. Mam wrażenie, że działałeś pod presją fanów i jednocześnie sam odczuwałeś wewnętrzną konieczność jej wydania. Może w takim razie, jak tylko wrócisz z trasy promocyjnej, na większym luzie od razu zajmiesz się kolejną?
Dopiero kiedy minie ta jesienna trasa i w przyszłym roku zacznę trochę dochodzić do siebie po tym bardzo intensywnym roku, to, jak podejrzewam, pojawi się w głowie przestrzeń, która zacznie się wypełniać nowymi dźwiękami. Poza tym po temacie solowym powracam do Poluzjantów, z którymi chciałbym dokończyć czwartą płytę, której tworzenie przerwała śmierć naszego przyjaciela gitarzysty Przemka Maciołka. Czeka też kolejny ciekawy projekt, o którym na razie nie chciałbym mówić. Tak więc nad kolejną płytą solową zacznę się zastanawiać pewnie nie wcześniej niż za dwa lata. I nie mam pojęcia, w jaką stronę pójdę.
autor: Piotr Wickowski
Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 11/2017