Wywiad

Krzysztof Pacan: Kompozycja jako terapia

Obrazek tytułowy

fot. Agnieszka Kiepuszewska

Krzysztof Pacan to kontrabasista, gitarzysta basowy, producent i kompozytor oraz muzyk, który jest aktywny na scenie od ponad dwudziestu lat. Na swoim koncie ma współpracę między innymi ze Zbigniewem Namysłowskim i Urszulą Dudziak. W wieku niespełna siedemnastu lat dołączył do zespołu Janusza Muniaka, co zmobilizowała go do wytężonej pracy, która trwa do dziś. Jak twierdzi, jest dokładnie w tym miejscu, w którym chce być. Zagrał dziesiątki koncertów w przeróżnych składach na całym świecie. Wydana w 2011 roku jego debiutancka płyta Facing the Challenge była nominowana do Fryderyka w kategorii Jazzowy Debiut Roku. Aktualnie basista prezentuje drugi, w pełni autorski album Story of 82. Do jego nagrania zaprosił Piotra Wyleżoła (fortepian), Radka Nowickiego (saksofon tenorowy i sopranowy), Krzysztofa Dziedzica (perkusja), a gościnnie w jednym utworze także Martę Zalewską (viola da gamba i fidel renesansowa). Długo zastanawiał się nad doborem muzyków, udało mu się w końcu stworzyć świetnie zgrany i dopasowany zespół, któremu mógł zaufać i pozostawić dużo twórczej wolności.

Mery Zimny: Twoja debiutancka płyta zebrała dobre recenzje, dlaczego więc na kolejny materiał zdecydowałeś się dopiero po dziewięciu latach?

Krzysztof Pacan: Nie miałem takiej wewnętrznej potrzeby, aby spieszyć się z nagraniem kolejnego albumu. Sporo nagrywałem i koncertowałem z innymi artystami, co dawało mi dużą satysfakcję i spełnienie. Każdy zespół, do którego jestem zapraszany, traktuję jak swój własny i angażuję się na sto procent. Chęć przewartościowania niektórych muzycznych planów pojawiła się naturalnie dopiero jakieś dwa lata temu. Zrezygnowałem wtedy z najbardziej czasowo absorbujących składów i zacząłem myśleć o nagraniu drugiej solowej płyty.

Story of 82 - okładka.png

To musi być ważna płyta, skoro jej tytuł odniosłeś do swojego życia – Story of 82.

Premiera Story of 82 jest dla mnie ważnym wydarzeniem. Bardzo się cieszę, że udało nam się wspólnie z wytwórnią Audio Cave zrealizować to wydawnictwo pomimo pandemii. Spora w tym zasługa Jana Biernackiego i Marcina Mizerka, którym chciałbym podziękować za profesjonalne podejście, duże zaangażowanie, zaufanie, świetny kontakt i wsparcie. Szukając tytułu, pomyślałem, że każdy album autorski w pewnym sensie jest autobiograficzny i przy okazji tej płyty powiem o tym wprost. Gdy wizualizowałem sobie w wyobraźni okładkę, podobał mi się graficzny układ liter, dlatego projekt okładki autorstwa Aleksandry Zbrzeskiej od razu przypadł mi do gustu i tylko utwierdził w przekonaniu, że ten tytuł jest właściwy.

W opisie zdradzasz, że ten materiał to pewne podsumowanie.

Na tej płycie znajdują się utwory, które odnoszą się do kolejnych etapów w moim życiu, również tych odległych, więc gdy złożyłem je w pewną całość, jeszcze przed nagraniem, zabrzmiało to dość przekrojowo. Istotną kwestią było dobranie odpowiednich kompozycji, których mam sporo. Kończącą album balladę A Little More To The Story napisałem jakieś 15 lat temu, a tytułowy Story of 82 powstał jako jeden z ostatnich, zresztą na bazie pewnego trip-hopowego beatu, który niewykorzystany, przeleżał kilka ostatnich lat w szufladzie. Zmieniłem w nim jedynie drugą część i zaadaptowałem na jazzowy kwartet. Album jest więc przekrojem przez moje doświadczenia i muzyczną przestrzenią do odbicia się i tworzenia kolejnych, nowych pomysłów.

Czy wydarzyło się coś bardzo znaczącego, że postanowiłeś na płycie zamknąć pewien etap?

Tak, kilka lat temu doznałem bardzo poważnej kontuzji. Leżąc na stole operacyjnym i rozmawiając z anestezjologiem, wielkim fanem pianistyki jazzowej, w tym Michela Petruccianiego, postanowiłem, że wrócę do kliniki za jakiś czas i podziękuję mu wręczając swoją drugą płytę. Myślę, że się ucieszy, tym bardziej gdy zobaczy wśród muzyków nazwisko Piotra Wyleżoła – znakomitego pianisty, który zgodził się ze mną zagrać w tym projekcie.

W notce o płycie wspominasz o swoim mistrzu – Garym Peacocku. Jak duży wpływ miał na ciebie ten artysta?

Gary Peacock i jego sola kontrabasowe zagrane na płycie Still Live Keitha Jarretta spowodowały, że w wieku piętnastu lat odłożyłem gitarę basową na długie lata do szafy i pomyślałem sobie, że jazz akustyczny jest przestrzenią, która jednak interesuje mnie najbardziej. Słuchałem płyt Peacocka tak dużo, że na lekcjach fizyki w szkole potrafiłem je odtwarzać w myślach w całości co do ostatniego dźwięku, ku wielkiemu niezadowoleniu mojej nauczycielki. Czarodziej kontrabasu, grający niezwykle melodyjne, śpiewne improwizacje, a jednocześnie scalający zespół w warstwie rytmicznej jak mało kto. Niezależnie od tego, w jakiej obracał się estetyce, czy to grając standardy jazzowe z Billem Evansem na płycie Trio 64, czy muzykę free w triu Alberta Aylera – grał siebie.

fot_Marta_Zalewska.jpg

fot. Marta Zalewska

W twojej muzyce słychać odwołanie do tradycji, kładziesz też na nią silny nacisk, zapowiadając tę płytę. Mam wrażenie, że nie jest to powszechne podejście…

Uważam, że każdy może grać, co chce i jak chce, najwyżej trudno później będzie tego słuchać [śmiech]. Jednak znajomość podstaw i umiejętność grania standardów jazzowych raczej jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Wspomniany wcześniej Gary Peacock jest dla mnie przykładem muzyka, który mieścił się bardzo swobodnie w świecie klasycznego jazzu i awangardy, łącząc je na swój wyjątkowy sposób. Dzięki znajomości tradycji jazzowej i umiejętnościom zdobytym przez lata pracy nad warsztatem i własnym rozwojem jego muzyka eksperymentalna ma głęboki sens. Z naszych basistów przychodzi mi na myśl również Max Mucha, którego słyszałem ostatnio z kwartetem Macieja Obary. Genialny muzyk, odnajduje się znakomicie i scala cały zespół, grając otwarte formy, a chwilę później sprawnie i stylowo radzi sobie ze standardami jazzowymi. W jego grze jest kunszt, wiedza i wybitne umiejętności. Nie nabywa się ich, łamiąc od samego początku wszystkie zasady i dorabiając do tego sprytnie ideologię, tak jak się to często niestety dziś zdarza.

Skąd pomysł o wzbogacenie brzmienia zespołu o takie instrumenty jak viola da gamba i fidel renesansowa?

Miałem przyjemność być kilka razy w ostatnim czasie na koncertach muzyki dawnej zespołów Ars Nova i Canor Anticus. Bardzo spodobało mi się to dość surowe, organiczne i pozbawione wibrata brzmienie instrumentów typu viola da gamba czy fidel renesansowa. Pomyślałem sobie, że może to dobry pomysł, żeby użyć ich w jednej balladzie. Gdy wraz z Martą Zalewską nagraliśmy je, stwierdziłem, że między utworem z instrumentami dawnymi a dość ofensywnym graniem w innych kompozycjach na płycie powstał ciekawy kontrast.

Po raz kolejny wszystkie kompozycje są twojego autorstwa. W przypadku kontrabasistów czy basistów nie jest to częsty przypadek.

Kompozycja, tak jak improwizacja, jest przestrzenią, w której można najwięcej opowiedzieć o swoich emocjach. Traktuję ten proces wręcz terapeutycznie. Muzyka niejednokrotnie wyciągała mnie z życiowych opresji. Nawet gdy wydawało się, że nie ma wyjścia z jakiejś sytuacji, to zawsze przynajmniej można było coś na ten temat zagrać. Kiedy tylko odkryłem, że poziom satysfakcji podczas napisania dobrej kompozycji jest porównywalny z zagraniem świetnego koncertu, to zacząłem sporo komponować. Jak każdy muzyk jestem uzależniony od energii scenicznej i gdy z jakichś powodów jest zastój w koncertach, tak jak w tym roku ze względu na pandemię, to automatycznie szukam substytutów – jednym z lepszych jest właśnie kompozycja.

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO