Wywiad

Aga Zaryan: Niosę słowo

Obrazek tytułowy

fot. Piotr Banasik

Aga Zaryan – przez dwie dekady pracy artystycznej dorobiła się wielu tytułów– od nadziei polskiego jazzu po damę polskiej wokalistyki jazzowej. Sama nie przepada za takimi określeniami, woli zostać po prostu Agą o pseudonimie odziedziczonym po dziadku Janie Zarańskim. Jazzwoman wrażliwa na poezję nie tylko polską, co pokazała na płytach Umiera piękno oraz Księga olśnień, lecz także zagraniczną – dowodem najnowszy album artystki z poezją Sary Teasdale. Woli, żeby nie nazywać jej kompozytorką, a twórczynią melodii. Poetką melodii, bo melodie podsuwają jej właśnie wiersze. Silnie zaangażowana w sprawy społeczne, protestująca również za pośrednictwem swoich piosenek. Choć przez niektórych krytyków uważana za „za mało jazzową”, to ona jako pierwsza Polka wydała płytę (Looking Walking Being) w słynnej wytwórni Blue Note Records. Marzycielka i romantyczka, ale stąpająca twardo po ziemi, by te swoje marzenia realizować.


Marta Goluch: Warszawa to takie pani polskie Wielkie Jabłko?

Aga Zaryan: Nie porównywałabym tych dwóch miast. Warszawa to moja mała ojczyzna, miejsce, w którym się urodziłam, wychowałam, gdzie mieszkają moi bliscy, przyjaciele. Zupełnie inne emocje towarzyszą mi, kiedy wędruję ulicami Warszawy, a zupełnie inne odczuwam podczas przechadzek nowojorskich. Nowy Jork to jedyne w swoim rodzaju miasto, które mnie zafascynowało od pierwszej wizyty w 1997 roku. Warszawa z wiekiem coraz bardziej mnie do siebie przekonuje i staje mi się coraz bliższa.

W jednym z wywiadów mówiła Pani, że Warszawa to trudne miasto i dość zdystansowana publika. A jednak da się lubić?

Lubię każdą publikę, którą ciągnie do jazzu. Ta warszawska nie należy do najbardziej spontanicznych, może z tego względu, że dostęp do kultury w stolicy jest bardzo szeroki, mieszkańcy Warszawy mogą uczestniczyć w wielu różnych ciekawych wydarzeniach każdego dnia, w całej masie imponujących koncertów artystów z całego świata, więc każda inicjatywa kulturalna stanowi dla nich coś tak naturalnego, że być może nie potrafią już tego celebrować. Ten dystans wynika najpewniej z tego, że Warszawiacy obcują z jazzem sporo na co dzień, w przeciwieństwie do odbiorców z mniejszych miejscowości, których możliwości są ograniczone, więc są bardziej spragnieni takiej rozrywki.

Ma pani międzynarodowy wokal, ale polskie serce. W którym repertuarze – polsko- czy anglojęzycznym – lepiej się pani czuje?

To są moje dwie strony. Sara jest kolejną płytą z cyklu albumów poetyckich. Od razu pragnę zwrócić uwagę na to określenie, ponieważ często mylnie sprowadza się je do poezji śpiewanej czy piosenki aktorskiej – jaod tych nurtów się odcinam, są mi zdecydowanie dalekie. Zarówno na najnowszym albumie, jak i na dwóch pozostałych z tego segmentu, czyli Umiera Piękno i Księga olśnień, muzyka została napisana pod dyktando tekstów o wybitnym lirycznym ciężarze. Słowo to dla mnie wyjątkowy byt. Sama jestem zaledwie autorką tekstów w języku angielskim i tym bardziej podziwiam poetki i poetów, którzy potrafią odziać tymi wielobarwnymi słowami tak uniwersalne uczucia. Śpiewanie po polsku jest niezwykle wymagające ze względu na dykcję, transakcentację… Zwracam na to uwagę, razi mnie niechlujstwo, dlatego też przykładam się do śpiewania po polsku. Po angielsku jest mi zdecydowanie łatwiej. Myślę, że dzięki temu, że znam ten język od dziecka, zawsze porównuję go do plasteliny, bo można go w różne strony rozciągać i mam wrażenie, że daje większą swobodę takiej zabawy. Dlatego tak ogromnie cieszy mnie śpiewanie standardów!

Jak pani myśli, czym różni się to, co krytycy uznają za piosenkę poetycką czy aktorską, od tego, co zwykli nazywać piosenką jazzową? Pytam, bo otrzymała pani dwa Fryderyki w kategorii piosenki poetyckiej właśnie, a od strony instrumentalnej Umiera piękno i Księga olśnień to czysty jazz…

Sara też zostanie zgłoszona do kategorii Piosenki Poetyckiej i Literackiej, dlatego że w jazzie raczej nie miałaby szans,zostałaby prawdopodobnie uznana za „za mało jazzową”. Wracając do różnicy między piosenką poetycką a jazzową, myślę, że to kwestia tego, że do piosenek Osieckiej czy Młynarskiego muzykę komponowali słynni polscy jazzmani, nie amerykańscy. Mamy nasze polskie jazzowe perełki, niektóre gdyby powstawały w Stanach, być może stałyby się standardami.

Na pani albumy muzykę komponują niemniej zasłużeni jazzmani.

Może za 20-30 lat młode wokalistki jazzowe będą czasem śpiewały część tych piosenek i będą je traktowały tak, jak ja traktuję piosenki śpiewane przez Ewę Bem. Musi jednak upłynąć trochę wody w rzece, żeby to się stało. Zresztą nigdy nie wiemy, jaka piosenka stanie się nagle popularna i dlaczego, anawet jeśli się tak stanie,bywa, że zostaje zapomniana. Nie ma na to przepisu.

Ale przecież już teraz nazywają panią damą jazzu!

Tych określeń trochę się zebrało, to nawet zabawne, do niedawna byłam mianowana „nadzieją jazzu”, a tu raptem dama… Należy zachować zdrowy dystans.

Kilka płyt więcej i jakoś tak wyszło…

W każdym razie te wszystkie plebiscyty i nagrody to osobny temat. To łechce ego, to nobilituje, dodaje skrzydeł twórcom, ale na pewno nie można opierać na tym swojej działalności. Moja najlepiej sprzedająca się do tej pory płyta Picking Up the Pieces, dzięki której wypłynęłam na szersze wody,nie dostała nominacji do Fryderykajako jedna z nielicznych. Nie przepadam też za konkursami, w których miarą sukcesu jest bycie wystarczająco jazzowym. Na jednym konkursie przewodniczący jury twierdził, że tego jazzu nie ma we mnie aż tyle, bo przecież za mało scatuję, za mało improwizuję… Tymczasem w kanonie jazzowych legend wokalnych jest niezastąpiona Billie Holiday, która nie śpiewała solówek. Te podziały i określenia służą dziennikarzom i krytykom muzycznym. Moim zdaniem są zbędne.

Przykro mi to mówić, ale zgadzam się. Bawimy się w porównania, a to tandetny chwyt marketingowy, pozbawiający artystę indywidualności.

Możemy zrobić podsumowanie ostatnich dwudziestu lat od mojego debiutu My Lullaby w 2002 roku. Na początku pisali o mnie w recenzjach „polska Diana Krall”, czego kompletnie nie czułam. Nie zawsze wartościowa muzyka trafia do szerszej publiczności, determinują to też często niezależne od nas czynniki, niemniej trzeba robić swoje – raz ze skutkiem w postaci nagrody, raz bez niej, ale nigdy w postaci ciszy, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto tej twórczości będzie chciał skosztować bez względu na to, co dzieje się wokół. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie przez te 20 lat śpiewać tylko standardy, co nie znaczy, że do nich prędzej czy później nie wrócę.

Śmiejemy się ze znajomymi, że w okolicy krąży jazzowa policja, która nazywa, co jazzem jest, a co nie…

Ja też mając 20 lat, gdy zaczynałam śpiewać, byłam purystką i wydawało mi się, że całe życie będę śpiewać w stylu Carmen McRae, Sarah Vaughan i Elli Fitzgerald. Standardy mnie pochłonęły, przez lata przesłuchałam niezliczone krążki ze standardami właśnie. Uczyłam się ich, a potem grałam koncerty, bazując tylko na nich. Jestem przekonana, że do końca będę je odkrywać i śpiewać, bo są po prostu piękne. Co nie znaczy, że nie mogą mnie najść myśli zrealizowania autorskich projektów – takich jak np. High & Low. W głowie mam teraz niesamowicie energetyczny album, który oscylowałby wokół jazzu, ale też by nim nie był. I takie szukanie jest wskazane, ale pod warunkiem, że ma się tę „standardową” podstawę, że ma się wiedzę historyczną, świadomość podwalin tego gatunku. W przypadkach, gdy muzyk wykonuje swój repertuar, a nie potrafi zagrać dwóch standardów na krzyż, wtedy i ja staję się taką jazzową policją.

Oczywiście to taka logika twórcza – tworzę muzykę, która jest w dużej mierze ugruntowana moim muzycznym rodowodem, więc jeśli nie jestem zapatrzoną w siebie ignorantką, uświadamiam sobie ten fundament, słuchając, ucząc się, interpretując. Jazz musiał panią przesiąknąć, by mogła pani zmienić choć na chwilę buty.

Dokładnie tak. Chociaż nie ukrywam, że mam dosyć duże braki w zakresie teorii muzyki. Nie uczyłam się w szkole muzycznej pierwszego stopnia, nie umiem sobie sama ani zagrać, ani zaaranżować, nie potrafię porządnie zapisać swoich pomysłów, dlatego współpracuję z Michałem Tokajem, moim dyrektorem muzycznym, albo takimi muzykami jak Szymon Mika czy David Dorůžka, żeby with a little help from my friends zmaterializować moją wizję tego, co chcę śpiewać. Oni też dla mnie piszą piękne utwory. Nie jestem artystką na miarę Joni Mitchell, Marii Schneider, Prince’a czy Steviego Wondera, którzy są w stanie zrobić to na własną rękę. Jestem artystką, która tworzy dzięki temu, że ma grupę zaufanych muzyków, którzy jej pomagają. To taki tandem. Mam też zawsze klucz do swoich albumów i jasność własnej drogi.

Ze śpiewem to jest jeszcze jedna rzecz. Oczywiście nigdy za wiele wiedzy, ale jeśli chodzi o samo śpiewanie, to są przecież także kwestie pozaszkolne – albojesteś zwierzęciem scenicznym i potrafisz dawać swoim odbiorcom energię, albo nie i żadna szkoła cię tego nie nauczy. Naukę wynosimy z naszych doświadczeń. Głos to najbardziej intymny instrument i bardzo łatwo usłyszeć w nim fałsz – niejako nieczysty dźwięk, ale jako sztuczność, nieszczerą intencję. Mam alergię na wokalistów, którzy śpiewają nie swoim głosem, próbując naśladować innych. Nie lubię manieryzmów. Tylko niektóre mnie przekonują, na ogół mnie jednak irytują.

Szczególnie młode pokolenie jest podatne na maniery, w dobie TikToka młodzi ludzie często bezmyślnie przyjmują to, co ich zalewa w takich filmikach. Dobre wzorce są, ale trzeba ich poszukać, a to już jakaś nadprogramowa aktywność… Są jednak młodzi wokaliści, którzy chętnie się angażują – z takimi osobami zetknęła się pani podczas tegorocznych warsztatów współprowadzonych z Michałem Tokajem?

W wydarzeniu Głos na warsztat wzięli udział bardzo wrażliwi ludzie, którym po dwóch dniach pracy przy żywym akompaniamencie – co było dla nich wysoce wartościowe – życzyłam, żeby zawsze wierzyli w marzenia i realizowali je z otwartą głową. Pomagałam im otworzyć się na własne możliwości, uwolnić głos i znaleźć spokój w sobie, zaufać sobie. Współpraca warsztatowa z Michałem okazała się na tyle udana, że chętnie będziemy ją kontynuować.

Wróćmy doważnego, moim zdaniem, projektu, który zrealizowała pani z Michałem Tokajem. Na album Umiera piękno Michał skomponował muzykę do polskich poezji okresu wojennego, które z kolei pani wybrała. Był to hołd dla warszawskich powstańców, w tym waszych dziadków. Jan Zarański to ważny punkt odniesienia w pani twórczości. Copani uzmysławiają te powroty pamięcią do osoby pani dziadka, którego personalia przyjęła pani za swój pseudonim artystyczny?

Może zacznę od tego, że ta płyta zbliżyła mnie do Warszawy. Poza tym, że upamiętniliśmy nią naszych dziadków, pochyliliśmy się nad tragiczną historią tego miasta. Jak byłam młodsza, to się nad nią nie zastanawiałam. Gdy przygotowywałam ten projekt, zgłębiałam biografie powstańców, chodziłam ulicami, na których tracili życie, i te symboliczne spacery bardzo zbliżyły mnie do mojego miasta. To było pokolenie, które uważało tamto wydarzenie za zupełnie naturalny zryw serc, potrzebę emocjonalną, której musieli dać upust po tych pięciu latach bycia pod butem, w niewoli, i dlatego też powstańcy nigdy nie stawiali się na piedestale.

Natomiast, kiedy myślę o dziadku, to nie myślę o nim jako o powstańcu. Pamiętam go jako dziennikarza, który ze względu na swoją pracowitość ciągle stukał na maszynie do pisania. Odszedł, kiedy miałam dziewięć lat, więc nie mógł usłyszeć, jak śpiewam utwory z Umiera piękno. Niemniej miałam to szczęście, że wysłuchał ich przyjaciel mojego dziadka z jednej celi więziennej na ulicy Rakowieckiej, do której trafili w czasach stalinowskich, mój autorytet – prof. Bartoszewski. Śpiewałam też na jego 90. urodzinach, więc czułam się dzięki temu tak, jakbym śpiewała dla swojego dziadka.

To ogromnie smutne, że powoli grupa powstańców się kurczy, dlatego niezwykle ważne było dla mnie nagranie tego projektu, ale też zaśpiewanie piosenek z płyty w Parku Wolności dla obecnych tam kombatantów i ich rodzin. To jeden z bardziej wzruszających momentów w mojej dotychczasowej karierze – emocje sięgające zenitu, pamiętam, że drżały mi kolanapod długą sukienką oraz tę świadomość, że ludzie po drugiej stronie sceny to świadkowie wydarzeń, o których śpiewam.

Lubię ten rodzaj zróżnicowania repertuaru, że raz nagrywam płyty pokroju Umiera piękno, które angażują do refleksji, a raz rozrywkę – na płycie poświęconej Abbey Lincoln i Ninie Simone śpiewam lekkie My Baby Just Cares For Me, a zaraz pojawia się jeden z największych protest songów w historii Afroamerykanów – wtedymam poczucie misyjności. Nie chcę być wyłącznie piosenkarką, która stroi się na estradę, a jej rola ogranicza się do zabawiania publiczności – nie ma w tym nic złego, ale czuję wewnętrzną potrzebę zrobienia czegoś jeszcze. Niosę słowo – tomoc wokalisty. Instrumentalista wyraża emocje poprzez dźwięki, a ja mam do tego jeszcze słowo, co nakłada na mnie odpowiedzialność, bo pozwaladotrzeć do odbiorcy w jeszcze bardziej osobisty sposób.

Swoją walecznością chyba wdała się w pani w dziadka... [śmiech]

Coś w tym jest! Zresztą cała moja rodzina była zaangażowana w sprawy polskie. Poza pokoleniem moich pradziadków i dziadków, którzy walczyli w powstaniach, moi rodzice dali mi lekcję patriotyzmu, wracając z Anglii, gdzie wyjechaliśmy z moim tatą pianistą na stypendium, do Polski, by walczyć z komuną. I ja też biorę udział w demonstracjach czy strajkach, co oczywiście odbija się na moim życiu zawodowym, ponieważ poprzez manifestację swoich poglądów, również poprzez muzykę, zostaję chociażby wykluczona z funkcjonowania w mediach publicznych. Tym absolutnie się nie przejmuję, ponieważ uważam, że artysta powinien mieć aktywną postawę obywatelską, nie może być oportunistą. Bunt powinien odzwierciedlać swoje czasy.

Na płytę High & Low napisałam piosenkę A Story From a Tram (Listen, Little Man), która to historia przydarzyła mi się naprawdę. Gdy śpiewałam ten utwór w trasie kilka lata temu, mówiłam, że mam nadzieję, że za parę lat będzie już nieaktualny. Do tego prędzej czy później dojdzie, bo nikt nie będzie rządzić wiecznie, wtedy zostanie tylko ślad w postaci chociażby tej piosenki. Kocham takie zaangażowanie albumy, które opowiadają o problemach społecznych, z jakimi mierzyli się osobiście artyści, jak np. We insist! Maxa Roacha i Abbey Lincoln.

Gdy wychodziła płyta High & Low kończyła pani czwartą dekadę swojego życia. Wówczas podkreślała pani, jak ogromne znaczenie ma ten album – mocnozróżnicowany, na który napisała pani swoje teksty i na którym nie dało się nie zauważyć wspomnianego przed momentem buntu. Nadal jest to pani oczko w głowie?

Płyty są jak moje dzieci – niema możliwości stwierdzenia, które jest ważniejsze. To z pewnością była płyta przełomowa, której powstawanie zbiegło się z istotnym okresem w moim życiu, nie tylko zawodowym. Pisanie tekstów po angielsku przychodzi mi z większą łatwością. Pierwsze próby podjęłam na wcześniejszej płycie Looking Walking Being, ale dopiero przy okazji High & Low teksty mojego autorstwa zaczęły przeważać. Czasem w ciągu dnia przyjdą mi na myśl dwa słowa i wokół tworzę motywy. Napędzają mnie chociażby, jak było słychać w A Story From a Tram, podróże komunikacją miejską, którą się często poruszam. Mam sporo notatników i zeszycików, do których te teksty spisuję – podkreślam, że to są teksty, ponieważ nigdy nie będę poetką. Do poezji trzeba mieć talent, dryg, umiejętności ubierania rzeczywistości w słowa.

Może zbyt krytycznie się pani ocenia? Skoro poezja może stać się piosenką, to dlaczego nie miałoby to działać w drugą stronę?

Kiedy myślę o zależności piosenki od osobistego, wysublimowanego słowa, to słyszę w głowie Joni Mitchell, Leonarda Cohena, Boba Dylana, Davida Bowiego.

Charles Bukowski nie przebierał w słowach, a jest uznawany za poetę…

To pewnie zależy od osobistych wzorców, których miarą mogę się mierzyć – Szymborska, Miłosz, Zagajewski, Hartwig. To nobliści, wybitne poetki i poeci. Moje pisanie to teksty piosenek, a nie poezja. Tak samo jak nie nazywam siebie kompozytorką, bo tak naprawdę wymyślam tylko melodie do swoich piosenek, bez harmonii i innych składników kompozycji. Po to współpracuję z Michałem Tokajem czy teraz z Davidem Dorůžką i Szymonem Miką. Oni mają ogromną wiedzę harmoniczną i wyczucie do ubierania moich myśli melodycznych w pełnowymiarowy strój.

To mam na panią nowe określenie – poetka melodii!

Piękne! Kupuję to. To zresztą ważny wątek, ważny też pewnie z punktu widzenia twojej działalności poetyckiej. Mnie bardzo kłuje brak kultury słowa wśród polskich wokalistów i wokalistek.

Transakcentacja za transakcentacją i językowe mielizny, bo przecież słuchaczowi trzeba tłumaczyć rzeczywistość…

Mam ze współczesną muzyką popularną ten sam problem. Dlatego tym bardziej cieszę się, że mogę tworzyć muzykę z artystami mającymi na uwadze słowo. W rozrywkowym nurcie cenię Kasię Nosowską, która pisze niezwykle oryginalnie, ale to jeden z niewielu wyjątków w tym morzu grafomanii. Cenię też Ralpha Kaminskiego, jest świetny i intrygujący. Może to kolejny powód, dla którego piszę po angielsku – wtym języku łatwiej mi się obronić, bo bardzo dobrze go znam. Mieszkałam w Anglii w dzieciństwie, a mama anglistka dbała o mój rozwój lingwistyczny – dlategoteż pisanie wychodzi mi automatycznie. Pewne zdania lepiej brzmią po angielsku, gdybym postanowiła przetłumaczyć je na polski, to już nie słuchałoby się tego z taką przyjemnością.

I wtedy wchodzi ona, cała na biało i puszcza w pani kierunku wiązkę ciepłego światła – Sara jest trochę takim odwrotem od protest songów, które napisała pani na High & Low. Nie oznacza to jednak, że świat się uspokoił. W jaki sposób daje pani ujście swoim obserwacjom polskiej rzeczywistości?

Sara jest moją muzyczną ucieczką do Nowego Jorku, który ma specjalne miejsce w moim sercu. Sara Teasdale, której poezje śpiewam na tym albumie, tworzyła od początku XX wieku, a w swoich utworach poruszała tematy ważne we współczesnym świecie. Opowiadała także o swojej miłości do NYC, do którego ogromnie mi tęskno, ponieważ w wyniku pandemicznych zawirowań nie byłam tam już pięć lat. Nowy Jork to nie tylko jazz, to bliscy, którzy tam mieszkają, ulubione miejsca, zgiełk, architektura, muzea, parki. Tą płytą chciałam złożyć osobisty ukłon miastu, które odkąd skończyłam 21 lat, przyciąga mnie jak magnes. A poza tym Sarato subtelna, kobieca i sensualna liryka miłosna, której nie sposób się oprzeć i nie zakochać po uszy.

Ale z pani romantyczka… [śmiech].

Trochę romantyczka, trochę old-fashioned, ale tylko w pewnych kwestiach, bo inaczej kłóciłoby się to z moją liberalną naturą i feminizmem… [śmiech]. Sara to też płyta o zmianach. Od Summer Night przez Spring Rain i Winter Noon aż po Autumn Dusk obserwujemy procesy zachodzące w przyrodzie wokół nas. Obserwujemy coś, co na co dzień w informacyjnym zgiełku nam umyka. Dlatego uciekłam. Od jakiegoś czasu nie czytam codziennie gazet, nie śledzę na bieżąco polityki, ponieważ zaczęło mnie to zżerać od środka. Z przejęciem śledziłam losy Ukrainy, aż w końcu musiałam się odciąć od codziennych wiadomości, bo było to dla mnie zbyt wielkim psychicznym obciążeniem.

Ostatnie pół roku grałam kilka koncertów charytatywnych, gościłam przez jakiś czas młodą matkę z dzieckiem z Chersonia, więc nie staję się zupełnie wygodna, tylko staram się angażować, nie karmiąc się każdą złą wiadomością, bo bym po prostu oszalała. Muzyka pozwala mi znaleźć równowagę. Gdy przyjaciółki pytają, dlaczego kolejny mój album jest taki delikatny i spokojny, odpowiadam, że mam w sobie na co dzień tyle niepokoju – jestem zresztą osobą, która ma masę cech ADHD, jestem gadatliwa i silnie rozedrgana emocjonalnie – pracującnad taką płytą, nagrywając ją, a potem śpiewając na koncertach, daję sobie to… [wypuszcza głośno powietrze – przyp. MG]. Nie tylko sobie, lecz także publiczności, która również biega jak chomik w kołowrotku i szuka przestrzeni na moment zatrzymania.

To właśnie poczułam po pierwszym odsłuchu, a mój wyraz twarzy przypominał zapewne pani twarz na zdjęciach z sesji promującej album, gdzie łechtana słońcem Aga Zaryan plecie melodie do słów amerykańskiej poetki…

Taki był mój zamiar, aby w tych trudnych czasach ta płyta, mimo swojej liryczności i refleksyjności, nie przygnębiała, a koiła, niosąc otuchę. Otucha i ukojenie to słowa klucze Sary.

Pani twórczość w dużej mierze przesiąknięta jest wspomnieniem. Trudno jest być artystą tu i teraz?

Bardzo. Zresztą na High & Low śpiewam: „Learning how to be in the now”. Cały czas uczę się tej sztuki. Myślę, że to jest problem niezwiązany stricte z uprawianym przeze mnie zawodem, a z czasami, w których żyjemy. Jesteśmy albo do przodu, albo do tyłu, albo rozpamiętujemy minione sytuacje, albo gonimy, by dogonić zapisane w kalendarzu daty. Muzyka jest dla mnie rodzajem terapii, która zatrzymuje mnie w „tu i teraz”. Jestem w tej czasoprzestrzeni najbardziej na scenie, ale też na każdej próbie i podczas sesji nagraniowej – nakażdym etapie projektu. Kiedy wybierałam wiersze, już wtedy się zaczął ten proces. Kiedy wracam do przeszłości, to po to, żeby się z nią rozprawić albo uśmiechnąć się na jej przyjemny przebłysk. Nie rozdrapuję i nie rozpamiętuję, a wracam pogodzona z tą przeszłością w moim „tu i teraz”.

Dla Sary Teasdale poezja była próbą ucieczki od życiowego zgiełku, próbą odnalezienia spokoju, oddechu. W końcu jednak popełniła samobójstwo. Ale jej poezja żyje nadal m.in. dzięki pani – jakto jest wskrzeszać tych, którzy odeszli?

Czuję się takim medium – przekazuję słowa Sary Teasdale poprzez muzykę, śpiew – dając im nowych skrzydeł. Lubię to ścieranie się świata dwóch sztuk: poezji i muzyki. Tym bardziej, że poezja Sary jest wiecznie młoda, przechodzi z pokolenia na pokolenie, wciąż znacząc tyle samo. Cały czas zmieniają się pory roku, Nowy Jork tak samo fascynuje, ciągle przeżywamy swoje miłosne uniesienia i zawody – towszystko jest niezmienne, niezależnie od mijających dekad. Powtarzalność tematyczna w poezji bohaterki mojego albumu może być także jej drogą do ukojenia, ale też do radzenia sobie z problemami psychicznymi, które w pewnym momencie życia towarzyszyły jej bez przerwy. Mimo samobójczego końca Sary Teasdale w jej wierszach odnajduję nadzieję. Wiele wierszy już w samych tytułach brzmi jak piosenki, część z nich tytułowała jako song. Jeden z ważnych tomów poezji ma tytuł Love Songs.

Czuć, że muzyka była zakorzeniona w jej duszy. Chyba dlatego tak komfortowo i naturalnie śpiewa mi się poezje Sary. I to uwielbiam w drodze, którą sobie obrałam, że zostawiam moim słuchaczom przestrzeń do interpretacji. Nie chcę narzucać swojej wizji, dlatego tak stronię od poezji śpiewanej czy piosenki aktorskiej, które dosyć bezpośrednio sugerują odbiorcy interpretacyjny klucz. Niemniej mam komediową żyłkę, więc może kiedyś zdobędę się na kolejną moją odsłonę…

Funky kabaret by Aga Zaryan?

W tym szalonym świecie wszystko jest możliwe! [śmiech] Wracając jednak do Sary Teasdale, mam świadomość, że poezja była dla niej ucieczką od cierpienia, a także lekiem na depresję i inne trudne stany emocjonalne. Dla mnie muzyka ma nieopisywalną siłę. A jeśli miałabym powiedzieć, jaka muzyka najbardziej mnie dotyka, to na pewno ta, która powstawała kilka dekad temu – tworzącywówczas artyści reprezentowali swoje czasy, mówili o ówczesnych bolączkach, niepokojach i też szukali tej odskoczni, rzeki, w którą można wlewać słowa. Wybrane przeze mnie wiersze Sary nadal nie przekroczyły daty przydatności do spożycia.

Prawie wszystkie okładki pani płyt przedstawiają pani portrety z różnych etapów życia. Twarz jest nośnikiem informacji o emocjach, doświadczeniach i intencjach. Gdy pani patrzy na siebie w tych wszystkich wydaniach– copani dostrzega? I dlaczego Aga Zaryan na ostatniej okładce jest tak mroczna, tak przejęta, wzruszona, a może nawet bezsilna?

Zdjęcie na okładce Sary to wspomnienie z 2006 roku – zostało wykonane podczas sesji do jednego z kobiecych magazynów przez Mateusza Stankiewicza. Tego zdjęcia nigdy nigdzie nie wykorzystaliśmy. Oprawione w ramę wisi na ścianie w moim mieszkaniu. Przy okazji tej płyty, w wyniku licznych zawirowań, nie zdążyliśmy zorganizować sesji zdjęciowej. Miałam potworną zagwozdkę, co powinno się znaleźć na okładce albumu, i w pewnym momencie spojrzałam na to zdjęcie wiszące naprzeciw mnie. Zadzwoniłam do Mateusza i zapytałam, czy mogłabym wykorzystać tę fotografię. Zgodził się, dlatego postanowiliśmy dać jej drugie życie, tym razem okładkowe.

Odnajduje się pani teraz w tamtej Adze sprzed szesnastu lat?

Kiedy Mateusz robił mi to zdjęcie, przeżywałam trudny okres w moim życiu prywatnym. Pamiętam nastrój, który mi towarzyszył podczas tej sesji, i ten mój wzrok – tonie było zagrane, ja dokładnie tak się wtedy czułam. Myślę, że ten rodzaj ekspresji koresponduje z emocjami Sary, którymi pisała swoje wiersze w takich właśnie momentach jak ten. Tu nie ma roześmianej Agi i lekkości w odbiorze jak na High & Low. Tu jest tajemnica.

Czarne chmury, ale przełamane łuną światła – jak w poezji tytułowej bohaterki tej płyty.

Dokładnie tak, sporą rolę odgrywa także układ graficzny, który przecież w dużej mierze składa się na dzieło, jakim jest album. Dzięki takim ludziom jak Mateusz czy Marta Orlik-Gaillard, którzy współpracują ze mną, mam poczucie spójności. Mam taką przypadłość, że współpracuję z wąską grupą ludzi i ich nie zmieniam, bo przez lata wytworzyliśmy wspólny język i doskonale się rozumiemy, co przy takim święcie, jakim jest kolejna płyta, jest dla mnie szalenie istotne.

Zostaje pani wierna swojej ekipie do zadań specjalnych, ale absolutnie nie oznacza to zamknięcia na gościnne kooperacje. I wtedy powstają sytuacje muzyczne z kategorii wyjątkowych.

Marzeniami trzeba sięgać gwiazd i trzeba je spełniać. Część może się rozproszy, ale jakieś na pewno uda się zrealizować. Trzeba w to mocno wierzyć i iść po swoje. Chociażby zaproszenie do projektu Remembering Nina & Abbey Geri Allen, która była Afroamerykanką zaangażowaną w sprawy społeczne i skonfrontowanie się w jej obecności z hymnem, jakim jest Strange Fruit, było wyzwaniem. Dużo jednak rozmawiałyśmy na ten temat i tłumaczyłam Geri, dlaczego ten utwór ma takie znaczenie również dla mnie. Wtedy żadna z nas nie spodziewała się, że Geri zachoruje i wkrótce odejdzie. Dziś nie ma jej już wśród nas, ale jestem wdzięczna za to spotkanie, za te rozmowy i odnalezienie w sobie wspólnego pierwiastka. To, jak zagrała na płycie Remembering Nina & Abbey, zawsze mnie porusza. Niemniej moim trzonem jest grupa wiernych muzyków. Darek Oleszkiewicz, którego nazywam takim moim „wujkiem z Ameryki”, współpracujeze mną od czasu do czasu od debiutu i to dzięki niemu poznałam wielu muzyków w Stanach. Muzycy, z którymi śpiewam, to wirtuozi, którzy wnoszą do moich projektów nieopisaną wartość, ale przede wszystkim to wspanialiludzie, z podobnym do mojego kręgosłupem moralnym i poglądami na życie, w których obecności czuję się niesamowicie komfortowo i po prostu lubię spędzać z nimi czas, nie tylko muzycznie. Traktuję ich całościowo, jako ludzi, a nie tylko jako świetnych muzyków.

Od strony muzycznej jednak to też genialni słuchacze, co ujawnia się w ich sztuce akompaniowania głosowi. A to wcale nie jest takie proste. Rozmawiałam o tym zresztą ostatnio z Szymonem Miką, który z panią tak zgodnie i interesująco dialoguje m. in. na ostatniej płycie.

Otaczają mnie ludzie o wysokiej kulturze dyskusji, którzy potrafią wyłączyć ego. Znam sporo artystów, którzy kompletnie nie nadają się do akompaniowania wokalistom, ponieważ nie jest ważne dla nich, czy grają wstęp, solo, czy wokalista lub wokalistka śpiewa temat – czasaminie ma żadnej różnicy pomiędzy tymi częściami. Współpraca z takimi osobami to byłby dla mnie koszmar, bo nie mam zamiaru się przebijać się przez te kaskady dźwięków. Jeżeli ktoś tego nie czuje, to ja wolę z taką osobą w ogóle nie grać. Wiem, że to bolączka wielu wokalistów, bo czują się nieszanowani przez instrumentalistów albo czują, że np. muzycy nie znają tekstów utworów, nie wiedzą, jaką historię opowiada dana piosenka, co brzmi jakby muzyk umniejszał rolę śpiewanegosłowa.

Odwieczne obozy: instrumentaliści vs. wokaliści… Nie sądziłam, że te podziały są prawdziwe, dopóki nie poszłam na studia jazzowe…

Zarzucają nam (wokalistkom – przyp. MG) braki teoretyczne w zakresie harmonii, ale niech wyjdą na scenę i zaśpiewają. Niech przez półtorej godziny trzymają publiczność w pełnym skupieniu na ich osobach. Polecam szczególnie młodym muzykom, żeby otaczali się ludźmi, którzy po prostu ich szanują. I nie grać z dupkami! [śmiech] Szacunek to podstawa każdej relacji.

Mieliśmy okazję posłuchać pani w różnorodnym anturażu– odklasycznego jazzowego tria po solidną sekcję smyczkową. Sarato wokalno-gitarowy trzygłos. Czym był podyktowany wybór tak intymnej instrumentacji?

Pierwszy raz zaśpiewałam z dwiema gitarami w 2017 roku na Jazz Campinguna Kalatówkach z Konradem Zemlerem i Kubą Mizerackim, którzy akurat tam byli. Tak sobie pomyślałam, że w całym tym kalejdoskopie składów przydałoby się coś intymnego dla zrównoważenia atmosfery, i zaprosiłam kolegów gitarzystów do zagrania standardu Lover Man, co wywarło wrażenie na tamtejszym środowisku. Wcześniej słyszałam w takim anturażu Dianne Reeves, lecz to nie była moja bezpośrednia inspiracja. Zaangażowałam do projektu Sara Davida Dorůžkę, z którym doskonale nam się grało podczas wcześniejszych projektów, a że cztery lata temu zastępstwa za Davida na trasie grał Szymon Mika, z którym potem miałam okazję pograć też w duecie, więc miałam go w swoim zaufanym gronie, dlatego wybór gitarzystów na płytę był oczywisty. I co do tego mariażu się nie pomyliłam, Szymon i David napisali wielobarwne kompozycje i równie oryginalnie je zaaranżowali na ten nietypowy skład. Ich interakcje były dla mnie wręcz magicznie wciągające. Robiliśmy próby u mnie na Saskiej z przerwami pandemicznymi, przesyłaliśmy sobie demówki w MP3 i dzięki atmosferze, którą udało nam się wspólnie wytworzyć, praca nad Sarą była jedną z najprzyjemniejszych. Z zastrzeżeniem, że wychodzimy od słowa, słowa równoznacznego z muzyką, by oddać twórczości Sary Teasdale należny hołd.

Jak to jest być jazzwoman w tym zmaskulinizowanym środowisku?

Dzięki temu, że mam wartościowe osoby w swoim gronie, z którymi wzajemnie się szanujemy jako ludzie, bez względu na płeć, nie narzekam. Bardzo wspieram kobiety, bo uważam, że w historii i rozwoju jazzu zajmujemy pozycję na równi z mężczyznami. Każda i każdy z nas ma tutaj swój pierwiastek, którego wyznacznikiem jest wyłącznie muzyka. A przynajmniej powinna być. Natomiast największe nierówności dostrzegam w tych wszystkich plebiscytach i konkursach, których laureatami w zdecydowanej większości zostają mężczyźni-instrumentaliści. Nie ma kategorii „wokalistyka jazzowa”, a jednak jazz wokalny różni się od instrumentalnego. Patriarchat drży i powoli zaczyna się kruszyć, kobiety mają coraz więcej do powiedzenia, więc krok za krokiem dążymy do tego, by nam kobietom mogło się swobodniej, bez żadnych ograniczeń i w poczuciu bycia szanowaną funkcjonować na tym świecie.

Gdy wchodzi pani w słowo, w piosenkę, to wciela się pani w rolę?

Nie. Śpiewając, szukam kontaktu ze sobą w interpretacji i wgryzam się w tkankę słowną. Nie udaję Sary Teasdale, bo nią nie jestem. Muszę poczuć się, jakbym sama napisała te wiersze.

Tego brakowało pani w teatrze, że zboczyła pani z tej ścieżki?

Cieszę się, że wybrałam wokalistykę jazzową, dlatego, że w tym świecie ja sama proponuję sobie projekty, znajduję współpracowników, realizuję moje muzyczne marzenia i idę swoją indywidualną drogą. Z kolei w aktorstwie byłabym zależna od castingu, reżysera, producentów, musiałabym się przejmować wiekiem, rolami, kwestią urody i innymi rzeczami, które w muzyce nie mają takiego znaczenia.

Wybrała pani niezależność. Polska krew! [śmiech] Skoro już o tym, to na koniec jeszcze wróćmy do tematu Strange Fruit i A Story From A Tram. Znając pani zaangażowanie w sprawy społeczno-polityczne, może czas na stworzenie protest songu o tym, co dzieje się na naszym podwórku, w ojczystym języku?

Wiele osób mówiło mi, że ta piosenka przeszła bez echa dlatego, że zaśpiewałam ją po angielsku, ale zdecydowałam się na tę wersję językową, bo nie chciałam, żeby to było zbyt dosłowne. Kto chciał zrozumieć, to pewnie się w tej wersji odnalazł. Ale to nie było zachowawcze, cała płyta High & Low była po angielsku. Być może pokuszę się o polski protest song jeszcze kiedyś. Parę lat temu przed świętami śpiewałam pod Pałacem Prezydenckim Kolędę polską ze zmienionym tekstem, nawiązującym do łamania konstytucji przez głowę państwa. Najbardziej chciałabym jednak nie musieć śpiewać protest songów i żebyśmy wreszcie żyli w normalnym europejskim kraju, gdzie jest demokracja, gdzie kobiety mogą same decydować o swoim ciele, gdzie nikt nie musi ukrywać się ze swoją orientacją seksualną. Nie mam natury rwania się do takich działań, ale nie zgadzam się na niesprawiedliwość i w związku z tym w mojej twórczości pojawiają się takie akcenty.

Za moment święta, na półkach pani fanów już odkurzona płyta What Christmas Means to Me. Jakich świąt życzyć pani, pani bliskim i fanom w tym trudnym czasie?

Pokoju w sercach i na świecie oraz uważności. Zatrzymania się w naszym codziennym biegu, spędzenia czasu w gronie bliskich. Dajmy coś od siebie tym, którzy teraz tego potrzebują. Czy to uchodźczyni wojennej z dwójką małych dzieci, czy samotnej sąsiadce mieszkającej piętro niżej. W obliczu wydarzeń tego roku doceńmy to, że mamy dach nad głową, śpimy w ciepłym pomieszczeniu, mamy prąd i nie jesteśmy głodni, nie mamy ograniczeń w realizowaniu własnych potrzeb. Poświęćmy czas na refleksję i rozmowę. I nie tylko z drugim człowiekiem, również ze sobą. Zobaczmy, czego tak naprawdę chcemy, a na co nie ma naszej zgody. Życzę nam muzyki, która łagodzi obyczaje!

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO