Relacja

Bielska Jesień Jazzowa

Obrazek tytułowy

Autor: Maciej Nowotny

Organizowana pod auspicjami ECM i mająca za dyrektora artystycznego – Tomasza Stańkę, Bielska Jesień Jazzowa odbyła się w dniach 13–17.11. 2013 r. już po raz jedenasty. Kilka lat temu wyznaczała standardy, a chociaż dzisiaj wiele innych festiwali w Polsce dorównuje jej już poziomem i tak ciągle wyróżnia się tyleż muzyką, co niepowtarzalną atmosferą.

Obowiązki w Warszawie pozwoliły mi przyjechać na festiwal dopiero w piątek, ominął mnie zatem koncert Keitha Balla and his Jazzmen i Eliane Elias. Ale wątpię, by było czego żałować. Przejdźmy zatem od razu do piątku, który rozpoczął się występem Davida Virelles. Ten młody kubański pianista, mieszkający w Nowym Jorku, stał się polskiej publiczności znany dzięki udziałowi w nagraniu ostatniego albumu Stańki Wisława. Virelles do Polski przywiózł swój najnowszy projekt Continuum będący w zamyśle ciekawym połączeniem muzyki klasycznej, free jazzu i etnicznej muzyki kubańskiej. Dodatkowym smaczkiem był występ towarzyszącego mu legendarnego perkusisty Andrew Cyrilla. Przykro to pisać, ale koncert ten był tylko bladym odbiciem tego, jak świetnie ten materiał zabrzmiał na płycie. Coraz częstsze niestety zjawisko we współczesnym jazzie, gdzie koncepcje są coraz bardziej ambitne i wyrafinowane, tylko okazji by je ograć coraz mniej...

Wydarzeniem wieczoru był występ Tomasza Stańki, który do Bielska zaprosił wyśmienitą pianistkę Sylvie Courvoisier, skrzypka Marka Feldmana i kontrabasistę Marka Heliasa. Znawcom tych muzyków nie trzeba przedstawiać, lecz dla szerokiej publiczności są oni nieznani. Ich niszą jest bowiem pograniczne free jazzu i awangardowej muzyki klasycznej. Zespół zagrał kompozycje Stańki z kilku ostatnich płyt i Mistrz jak zwykle wypadł świetnie. A co do towarzyszących mu artystów, to ich zbiorowy wysiłek – siedząca obok mnie – słuchaczka określiła jako „darcie kota”. I ja zdziwiłbym się bardzo, gdyby następny album Pana Tomasza został nagrany w tym składzie, chociaż jego współpraca z Feldmanem miała smakowite momenty i przywoływała na pamięć niezapomniane skrzypce Zbyszka Seiferta.

Sobotni wieczór rozpoczęło Fly Trio, w którego składzie usłyszeliśmy na saksofonie tenorowym Marca Turnera, na kontrabasie Larry Grenadiera, a na perkusji Jeffa Ballarda. To czołowe amerykańskie combo całkowicie mnie zawiodło. Saksofon Turnera ma dźwięk suchy i aseptyczny, Grenadier na kontrabasie nie bardzo wiedział, co ma zrobić ze swoją olśniewającą techniką, a Ballard na perkusji po prostu grał chaotycznie i bez weny. Ciężko było pojąć jakim cudem ci muzycy stali się gwiazdami tak renomowanej wytwórni jak ECM?! Mają wielkie umiejętności, temu nie przeczę, ale nie mają kompletnie nic nowego do powiedzenia publiczności.

Krótko mówiąc, byłem bardzo rozczarowany i z lękiem czekałem na występ, który miał być wydarzeniem największym na tym festiwalu, czyli koncert legendarnego brytyjskiego gitarzysty Johna McLaughlina i grającego na tabli Hindusa Zakira Husseina. Wraz z towarzyszącymi im wyśmienitymi: wokalistą S. Mahadevanem, mandolinistą U. Shrinivasem i grającym na perkusjonaliach V. Selvaganeshem stworzyli w stylowej sali Bielskiego Centrum Kultury prawdziwie orientalną, przesyconą duchowością atmosferę. Trochę było w tym zgrywy, bo przecież ar- tyści, a szczególnie McLaughlin świetnie zdaje sobie sprawę, że to już wszystko było i brzmiało tak samo 40 lat temu, ale nie przeszkadzało to zarówno mnie, jak i zgromadzonej publiczności bawić się świetnie.

Niedzielę, ostatni dzień festiwalu, otworzył występ trio Marcina Wasilewskiego z gościnnym udziałem szwedzkiego saksfonisty Joakima Mildera. Po tym koncercie w sensie formalnym nie spodziewałem się wiele, bo muzyka tego trio po zakończeniu współpracy z Tomaszem Stańko zastygła w bezruchu, a Mildera znałem jako jeszcze (!) „słodszą” wersję Jana Garbarka. Wszakże poziom zgrania Wasilewskiego, Kurkiewicza

i Miśkiewicza jest tak niewiarygodny, że po prostu nie mogłem oprzeć się fascynacji i słuchałem z rozdziawioną z podziwu gębą. Gdyby jednak ktoś mnie spytał, czy tak sobie wyobrażam planowaną na wios- nę przyszłego roku nową płytę tego trio, to odpowiedziałbym: „Broń Panie Boże”! Dwie kompozycje Mildera wypadły bardzo blado, a muzycy trio mogliby wymyśleć coś bardziej oryginalnego niż zagranie na bis po raz enty kołysanki z „Rosemary’s Baby”. Dla mnie to była czerwona lampka ostrzegawcza, która powinna się zapalić także w głowach muzyków tego, nie przeczę, jednego z najlepszych jazzowych combo na świecie.

Na deser zagrał kwartet tunezyjskiego wirtuoza oud Annoura Brahema, który przywiózł ze sobą – obok grającego na darbuce Khaleda Yassine’a oraz Niemców – klarnecistę (basowego) Klausa Gesinga i basistę Björna Meyera. Muzyka była prześlicznie zagrana, ale znajomy krytyk, z którym zwykle w niczym się nie zgadzam, słusznie zauważył, że brzmiało to dość monotonnie. Próbowałem bronić muzyki ukochanego przeze mnie artysty takim oto argumentem, że nieodłącznym elementem muzyki arabskiej jest jej transowy charakter, ale obawiam się, że nie zabrzmiało to zbyt przekonywująco. Mimo wszystko ten koncert bardzo przypadł mi do smaku i cieszę się, że miałem okazję go wysłuchać, a i reszta publiczności podobne miała zdanie, bo zażądała bisów i pożegnała artystów rzęsistymi brawami.

Ach, za tę zakochaną w muzyce publicznością, za gościnną atmosferą tego festiwalu tworzoną przez Tomasza Stańkę i współpracujące z nim osoby, za tchnącym galicyjskim urokiem malowniczym Bielskiem-Białą będę tęsknić, mając nadzieję, że w przyszłym roku będzie mi tam dane wrócić...

Artykuł pochodzi z JazzPRESS - grudzień 2013, pobierz bezpłatny miesięcznik >>

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO