TUM Records, 2019
Wadada Leo Smith dobiega osiemdziesiątki, ale nie zwalnia tempa. Można nawet powiedzieć, że tworzy z coraz większym rozmachem. Tyle tylko, że ten rozmach najwyraźniej wychodzi już daleko poza jazz, jakkolwiek definiowany. Oto trębacz napisał prawdziwe, dostojne oratorium z udziałem aż trzech wokalistek, kwartetu smyczkowego i kwartetu trąbkowego. Dzieło poświęcone jest postaci Rosy Parks, zmarłej w 2005 roku afroamerykańskiej działaczce na rzecz praw człowieka.
Jak wiadomo, u wybitnych jazzmanów nierzadki jest kompleks związany z muzyką klasyczną, czego ucieleśnieniem są te „przeklęte” – dla wielu – smyczki. Nie inaczej rzecz się ma w przypadku Wadady, co nie jest dziwne, bo akurat ten kreator awangardy posiada dosyć solidne, uniwersyteckie wykształcenie muzyczne. Ale powiedzmy od razu, że próżno szukać tutaj tej charakterystycznej dla podobnej obsady „słodkości” brzmienia. Jest raczej odwrotnie, kwartet smyczkowy wydobywa, najwyraźniej celowo, dźwięki rzadko słyszalne w nobliwych salach koncertowych. W końcu to jednak awangarda!
Ta płyta to raczej dzieło kompozytora, i ogólnie wizjonera, niż solisty trębacza. Dla mnie szkoda. Najbardziej podoba mi się oczywiście kwartet trąbkowy nazwany Blue Trumpet Quartet (oprócz Wadady grają w nim Ted Daniel, Hugh Ragin i Graham Haynes), kiedy gra osobno. Natomiast pomysł Wadady, aby grał on razem ze smyczkami (RedKoral Quartet, który był już wśród muzyków nagrywających w 2011 roku z trębaczem album Ten Freedom Summers) jest, jak dla mnie, cokolwiek ryzykowny, bo niektóre fragmenty brzmią tak, jakby trąbki kłóciły się ze smyczkami albo wręcz się z nimi przekrzykiwały.
Ale to w końcu oratorium, więc słuchamy pieśni. Wykonują je trzy wokalistki o różnych kolorach skóry: Afroamerykanka Karen Parks, Azjatka Min Xiao-Fen i Latynoska Carmina Escobar. Jakkolwiek doceniam ich kunszt, to jednak moja dusza jazzowa jęczy, bo nie znosi patosu. Tu natomiast dominuje podniosły nastrój i powaga. Narracja jest powolna i pełna pauz, do tego pozbawiona rytmu. Mimo że pojawia się w pewnym momencie, trochę z innego świata, solo bębnów, na których gra Pheeroan akLaff.
W sumie jest więc tak, że to kolejna muzyczna podróż Wadady Leo Smitha w nieznane, tyle tylko, że tym razem adresowana do najbardziej wyrafinowanej i zahartowanej publiczności. Ja niestety odpadłem w przedbiegach. Ostrzegam, ale mimo wszystko polecam.
Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 5/2019