Kanon Jazzu Recenzja

The Quintet - Jazz At The Massey Hall

Obrazek tytułowy

Jazz At The Massey Hall – The Quintet: Charlie Parker, Dizzy Gillespie, Bud Powell, Charles Mingus, Max Roach (1953)

Produkt znany najbardziej pod nazwą Jazz At Massey Hall to właściwie dwie (a może nawet trzy) artystyczne kreacje powstałe jednego dnia w czasie koncertu w Toronto. Pierwotne wydanie zawierało koncert kwintetu z niektórymi partiami kontrabasu i perkusji nagranymi przez Charlesa Mingusa i Maxa Roacha od nowa w studio, w związku ze słabą jakością nagrania koncertowego. Nagranie zarejestrowano dość przypadkowo na mocno amatorskim sprzęcie. Druga postać, to wydania współczesne, remasterowane, zawierające najczęściej wersje oryginalną, z której udało się – z użyciem nowoczesnej techniki – wyciągnąć pierwotne partie kontrabasu i perkusji. Trzeci produkt, to wydanie rozszerzone, znane najczęściej pod nazwą Complete Jazz At Massey Hall, zawierający oprócz na- grań kwintetu również kilka utworów zagranych przez Charlesa Mingusa, Maxa Roacha i Buda Powella bez udziału instrumentów dętych.

W związku z tym, że historycznym jest spotkanie całej piątki razem, oraz to, że koncert zarejestrowany 15 maja 1953 roku jest ostatnim nagranym muzycznym spotkaniem Charlie Parkera i Dizzy Gillespiego, zajmiemy się jedynie tym fragmentem koncertu, który został zagrany w kwintecie.

Mimo wielu zabiegów związanych z remasteringiem, trudno ten materiał nazwać doskonałym technicznie. Niezależnie od wersji – czy to ta pierwotna (wydana później), czy późniejsza – wydana pierwotnie ze studyjnymi dogrywkami Charlesa Mingusa i Maxa Roacha, trzeba wykazać się sporą dozą samozaparcia, żeby przedrzeć się przez techniczne niedogodności.

Cały materiał ma raczej znaczenie historyczne, dodajmy – mocno napędzone przez marketingowy mechanizm promujący jedyne takie nagranie w unikalnym składzie. Faktycznie, nie znam żadnego innego materiału nagranego w dokładnie takim składzie. A to przecież wszystko legendy bebopu.

Jest wiele lepszych nagrań Charlie Parkera z Dizzy Gillespiem. Jest również wiele lepszych nagrań Charlie Parkera z Budem Powellem. Są też lepsze płyty w wielu innych konfiguracjach dwu lub trzech muzyków z tego niezwykłego kwintetu. W dodatku Charlie Parker gra tu na przedziwnym plastikowym saksofonie marki Grafton, na którym oprócz niego grał chyba tylko Ornette Coleman. Jednak Coleman używał go świadomie, a Charlie Parker dlatego, że swój własny zastawił w lombardzie i tego dnia miał do dyspozycji jedynie taki instrument. Publiczność tego dnia raczej nie dopisała, być może mieszkańcy Toronto nie spodziewali się, że będą mieli do czynienia z wyjątkowym wy- darzeniem. W dodatku potencjalni widzowie zostali w domach, żeby w ten piątkowy, majowy wieczór obejrzeć – na obecnych już wtedy w wielu domach telewizorach – walkę bokserską pomiędzy Rocky Marciano i Jersey Joe Walcot- tem. Rocky Marciano był wtedy niewątpliwie większą gwiazdą niż ówczesny Charlie Parker i dzisiejszy Sylvester Stallone razem wzięci. Tak więc prawie 3-tysięcznej Massey Hall nie udało się wypełnić w całości. Charlie Parker do ostatniej chwili wahał się, czy wyjść na scenę, czy oglądać walkę bokserską w telewizji, a Bud Powell dopiero co opuścił klinikę psychiatryczną i nie był rozegrany, co dla pianisty istotne.

Czy mimo tych wszystkich przeciwności udało się zagrać rzeczywiście nadzwyczajny koncert? Żeby mieć na ten temat sensowną opinię wypada zapomnieć o kontekście powstania nagrań, pozbyć się z pamięci wszelkich marketingowych haseł reklamujących tę płytę i wysłuchać jej zwyczajnie, jak kolejnej bebopowej rejestracji koncertowej, z których przecież większość jest słaba technicznie, na większości Charlie Parker nie jest w życiowej formie, a kontrabas – sły- chać, że był na scenie i tylko tyle...

Czy takiego początku, jak „Perdido” można było spodziewać się po koncercie wymarzonego składu zwolenników bebopu? Pewnie nie, ale w wydaniu takich artystów wypadł tu zupełnie nieźle. Jednak „Perdido” to tylko rozgrzewka. Kolejne utwory, w tym „Salt Peanuts”, „Wee” i „A Night In Tunisia” to klasyki gatunku. Pozostałe kompozycje – „Hot Mouse” i „All The Things You Are” też często były grywane przez muzyków ery bebopu

Charlie Parker, który jak zwykle stara się być gwiazdą wieczoru wyraźnie rozkręca się z każdą kolejną solówką. Dizzy Gillespie wcale nie chce bez walki oddać całej sceny. Kilka lat wcześniej między muzykami było nieco więcej zrozumienia i współpracy. W Massey Hall to raczej wojna, taka z zachowaniem reguł fair play, jednak to otwarta konfrontacja.

To co zagrał Dizzy Gillespie w „Wee” wystarczy, aby wydać pieniądze na tę płytę. Ta wyśmienita solówka sprawiła, że z lekkiego letargu obudził się Bud Powell. Bird musiał poczekać z rewanżem na kolejny utwór – „Hot House”. Z pewnością jego improwizacja w tym utworze dorównuje tym znanym z jego najlepszych nagrań koncertowych, co jest tym bardziej godne najwyższego uznania, bowiem grał na saksofonie, którego nigdy wcześniej nie używał. Dla Charlie Parkera w „Hot Mouse” i Dizzy Gillespiego w „Wee” zdecydowanie warto kupić tę płytę.


Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 4/2011

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO