Felieton

Złota Era Van Geldera: Ich czterech

Obrazek tytułowy

Jimmy Smith – Fourmost Return Milestone, 2001

Dawno temu (Jazz Forum 3-4/1992) przeczytałem recenzję autorstwa Wojciecha Karolaka, dotyczącą świeżo wówczas wydanej płyty koncertowej Jimmy'ego Smitha Fourmost. Tekst był tak entuzjastyczny i w ogóle ciekawy, że zapragnąłem bardzo mieć ten krążek we własnej kolekcji. Ale w tamtych czasach nie było to łatwe, bo wytwórnia Milestone miała w naszym kraju śladową dystrybucję, a sklepy internetowe były pieśnią przyszłości. Minęło sporo lat i w końcu natknąłem się na płytę Smitha Fourmost, ale nie tę, o której pisał pan Wojciech. To znaczy niby tę, ale inną.

Recenzja w Jazz Forum kończyła się takim oto, kierowanym do producenta, zdaniem: „Dziękuję za Fourmost i proszę o jeszcze. Cena nie gra roli”. Nie wiem, czy pan Wojciech wie, że jego życzenie się spełniło i w 2001 roku ukazał się ciąg dalszy tej płyty pod tytułem Fourmost Return. Po prostu w trakcie koncertów organisty w klubie Fat Tuesday's, w listopadzie 1990 roku, zarejestrowano tyle materiału, że starczyło na jeszcze jeden krążek.

Jimmy Smith, jak wiadomo, pozostawił po sobie ogromną liczbę płyt. Jednak szczególną estymą wśród zagorzałych fanów organisty – także jak wynika ze wspomnianej recenzji u Wojciecha Karolaka – cieszą się te, które powstały na początku jego kariery w barwach wytwórni Blue Note. I właśnie Fourmost nie jest niczym innym, jak wspaniałym powrotem Smitha do starych, dobrych czasów w towarzystwie najlepszych kompanów. To przecież z saksofonistą Stanleyem Turrentinem i gitarzystą Kennym Burrellem nagrał dla Blue Note te wszystkie legendarne Back At The Chicken Shack czy Midnight Special. Zmienił się jedynie perkusista. W klubie Fat Tuesday's słyszymy starego wyjadacza Grady Tate'a, który ogólnie gra dobrze, aczkolwiek momentami ma problemy z time’em. Osobiście podejrzewam, że musiał być wówczas na lekkim gazie.

Jednak, jak słusznie zauważył pan Wojciech w swojej recenzji, nie o precyzję i galanterię tutaj chodzi, a – nomen omen – o bluesa. Bo Jimmy Smith w zasadzie był bluesmanem. Tak samo zresztą jak jego kompani – Burrell i Turrentine. Najlepszy dowód mamy na końcu tej płyty, to trwający 10 minut Blues For Stanley autorstwa samego Smitha. Ale po drodze mamy jeszcze przecież odświeżony Back At The Chicken Shack i Organ Grinder's Swing. Są także standardy: ellingtonowski Mood Indigo i Laura oraz Sonnymoon For Two. Największy jednak aplauz u publiczności zbiera Jimmy za swój śpiew (bardzo bluesowy) w Ain't She Sweet.

Dla mnie ta płyta łączy się z nostalgią za przeszłością. Rok 1990 był tak niedawno. Tymczasem te wszystkie wielkie postacie jazzu: Smith, Turrentine i Tate – już odeszły. Został jedynie Kenny Burrell. Mimo dziewięćdziesiątki na karku nadal jest bardzo aktywny. Oby jak najdłużej!

autor: Jarosław Czaja

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 10/2018

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO