fot. Maciej Puczyński / rys. Patryk Zakrocki
Coś się stało z bluesem. Zdaje mi się, że go zgubiono, i to wina muzyków.
Kiedy zacząłem jako nastolatek grać na gitarze, kolega nauczył mnie bluesa, a tak naprawdę schematu zmian akordów w formie szesnastotaktowego bluesa (TTSTDSTD), bo blues jest łatwy – usłyszałem. Nie żałuję tej lekcji, ale wcale nie nauczyłem się wtedy bluesa. I jeszcze długo, długo nie, choć myślałem, że takie schematyczne zagrywki z podciąganiem struny, aby przejść do kolejnego dźwięku, których się uczyłem na gitarze, to blues. Nie. To nie był blues.
W ogóle nie wiedziałem, po co się tę strunę podciąga, bo nie słuchałem tych mikrotonalnych kolorów ukrytych między stopniami skali. Skala bluesowa to kolejny mylny trop – pentatonika z dodanym półtonem w miejsce bluenote. Dopiero Boom Boom Johna Lee Hookera – popularny kiedyś utwór, przybliżył mnie do prawdziwego bluesa, choć ten hit akurat zawiera w sobie już sporą dawkę rocka. No i Jimi Hendrix, który w swoim języku był jednak bluesmanem.
Dzielę się z czytelnikami swoją opinią, jakbym był ekspertem i miał jakieś prawo wyrokować, co bluesem jest, a co nie jest. Nie mam takiego prawa, mam tylko głębokie wewnętrzne przeświadczenie, od kiedy poczułem bluesa, czy nadal tego bluesa w tej muzyce, którą słyszę lub gram, czuję. Myślę, że jeśli ktoś posłucha Roberta Johnsona, Skipa Jamesa, Mississippi Freda McDowella, R.L. Burnside’a, J.B.Lenoira…, to rozpozna potem bluesa w muzyce całego świata. Bo blues pojawia się, kiedy tylko człowiek wyraża swoją głęboką tęsknotę, opowiada o swoim losie. Bo blues to opowieść o samotności człowieka. Czasami gdy chce się coś powiedzieć, lepiej to wyrazić w innym języku. Ujmę to tak: blues music is a medicine, but it’s not a painkiller, because it doesn’t make you free of pain. It makes possible to deal with it.
Nie ma znaczenia, na jakim instrumencie grasz bluesa. Nie ma znaczenia, czy grasz formę dwunasto- czy szesnastotaktową, czy grasz na jednym akordzie cały numer. Właściwie to im prościej, tym lepiej. Chodzi o puls, energię, intencję i czas. Blues to muzyka rdzenna – właściwie to w ogóle nie trzeba mieć instrumentu, żeby wejść w jej energię. Niekiedy instrument tylko przeszkadza – swoją temperacją, bagażem zagrywek, pokusą technicznego popisu. Dlatego spontaniczny śpiew, dlatego drut napięty na ścianie drewnianej szopy czy jakimkolwiek rezonatorze są często najlepszym, inspirującym narzędziem do znalezienia własnej, szczerej muzyki.
Blues jest głęboką ludzką potrzebą wyśpiewania swoich tęsknot, człowieczym odpowiednikiem wycia do księżyca.