Felieton Słowo

Down the Backstreets: List miłosny do pięćdziesięciolatka

Obrazek tytułowy

Artyści różnych dziedzin często zmuszani są do opowiedzenia w wywiadach o przełomowym momencie swojego życia – gdy zobaczyli, usłyszeli lub poczuli coś, co zmieniło ich życie. I trochę wstyd przyznać, że u mnie taką rolę odegrał absolutnie głupkowaty teledysk Smash Sumthin’ Redmana. Znałem rap wcześniej – wśród moich znajomych krążyły najpopularniejsze polskie płyty tamtego okresu (chociaż nigdy nie zauważyłem, by którykolwiek egzemplarz był legalny), sam zdążyłem już „zajechać” przegraną kasetę Lethal Injection Ice Cube’a. Ale z perspektywy czasu – Smash Sumthin’ to było coś, co przekręciło wajchę w mojej młodej głowie. Kataklizm, który wywołał reakcję łańcuchową.

Najprawdopodobniej pierwotnie moją uwagę przykuła scenografia i estetyka teledysku. Otóż zawierał on m.in. Redmana przebranego za chirurga, wiozącego na łóżku szpitalnym wielką pluszową lalkę, karlicę grającą asystentkę lekarza, orangutana kręcącego pedałami dynamo rodem z horroru o Frankensteinie, bandę wielkich gości śmigających ulicami na hulajnogach (na długo zanim te stały się modne), a także drugiego wielkiego pluszaka, wyraźnie uradowanego z ożywienia wcześniej wymienionej lalki (o roznegliżowanych dziewczynach nawet nie wspominając). To naprawdę dużo do przyswojenia dla 12-letniego umysłu. Ale dopiero gdy Pan Raper Reggie Noble w czapce z daszkiem opuszczonym tak, by zakrywał oczy, zaczął nawijać pierwszą zwrotkę…Gdy wszystkie takty utworu brzmiały, jakby muzyka była bezgranicznie posłuszna kolejnym, wypluwanym w szybkim tempie słowom… Gdy w całym tym sonicznym i wizualnym chaosie wyłonił się śmiałek, który rządził i dzielił… Prawie półbóg, układający wszystkie te elementy w efektowny, kolorowy całokształt… Wtedy poczułem, że moje życie właśnie się zmieniło na zawsze, a mój świat stał się piękniejszy. Swoją drogą –21 lat później nadal używam jednego z niepozornych gestów, których nauczyłem się, oglądając ten teledysk. Redman był tak bardzo cool.

Za umowną datę narodzin kultury hip-hopowej uważa się 11 sierpnia 1973 roku – gdy na imprezie z okazji powrotu do szkoły swojej siostry, Cindy Campbell, DJ Kool Herc pierwszy raz zapętlił tzw. „break”, najpopularniejszy wśród tancerzy moment utworu. Sporo polskich mediów opisywało historię tej biby w artykułach z okazji pięćdziesiątych urodzin hip-hopu, więc nie będę jej tu powtarzał. Uważam za to, że warto przypomnieć kilka faktów i historii pokazujących, jak wiele dobra przyniosła kultura hip-hopowa milionom ludzi na całym świecie. Oczywiście jeśli jedynym źródłem wiedzy o niej są media głównego nurtu lub treści produkowane przez skupione na komercyjnej eksploatacji konglomeraty – to można uznać hip-hop za kontrowersyjny fenomen, pełen złych wzorców. Przemoc, narkotyki, przedmiotowe traktowanie płci przeciwnej – nie ma co udawać, że te treści nie istnieją (chociaż taki na przykład Scorsese pół życia kręcił filmy o mafii, ale tego jakoś nikt mu nie wytykał). Ale zapewniam, że hip-hop przyniósł światu o wiele, wiele więcej dobrego niż złego.

Nie, to zbyt delikatne, napiszę inaczej: hip-hop od 50 lat ratuje życia twórców i odbiorców. Jest terapią dla chorych, źródłem wielu wspaniałych dzieł stworzonych przez człowieka, skarbnicą edukacji skuteczniejszą niż niejeden szkolny podręcznik, motorem napędowym walki z rasizmem i nierównościami, głosem uciśnionych mniejszości i sposobem na ucieczkę od codziennych batalii. No, teraz lepiej. Pamiętajmy, że chociaż od lat dominującym, a momentami wręcz osamotnionym w umysłach odbiorców, elementem hip-hopu jest muzyka rap, to na całą kulturę składają się również djing, breakdance i graffiti. A w szerszym kontekście zaliczyć do niej możemy także modę, beatbox, slang – po prostu styl życia.

W 2014 roku na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Cambridge sformułowano teorię, wedle której muzyka rap może wydatnie pomóc w leczeniu depresji i innych chorób psychicznych. Niespecjalnie to zdziwiło środowisko hip-hopowe – wiedzieliśmy o tym od dawna. Oczywiście w razie poważnych problemów – koniecznie trzeba odwiedzić specjalistę. Natomiast osobiście nie znam lepszego, tańszego i bardziej pozytywnego sposobu na eskapistyczne odłączenie od złych emocji niż muzyka. Pozwala ona na wyrażenie siebie i odczuwanych emocji, zbliżenie się do ludzi (a czasem nawet do sił wyższych) i przywrócenie wiary w nich. Czasem „ucieczka” staje się jednak bardziej dosłowna. Jedną z moich ulubionych historii żywotów uratowanych przez hip-hop są losy Hideakiego Ishiego, czyli DJ-a Krusha. Opisałem moment zwrotny jego życia na łamach portalu BrakKultury.pl:

„Hideaki Ishi wychowywał się w niezamożnej rodzinie – matka pracowała jako mama-san (ktoś w rodzaju opiekunki/menedżerki) w klubie nocnym, ojciec był malarzem pokojowym. Młody chłopak czuł, że droga edukacji nie zapewni mu przyszłości, o której marzył, poszedł więc ścieżką kryminalną – najpierw kradł motocykle i uczestniczył w ulicznych walkach w małym gangu, a wkrótce dołączył do yakuzy – japońskiej mafii. Na szczęście dla nas, słuchaczy, oraz jego samego nie poświęcił życia tej organizacji. Istnieją dwie wersje punktu zwrotnego w życiu Ishiego. Wedle jednej – sprzątał on biuro yakuzy, w drugiej – wykonywał zadanie dostarczenia paczki. Obydwie kończą się jednak tak samo – chłopak znalazł odcięty, zakrwawiony palec, który wkrótce okazał się być kawałkiem ciała jego bliskiego kolegi. W ten makabryczny sposób okazał on swoją lojalność organizacji. Wtedy zakiełkowała w Hideakim myśl, że niekoniecznie nadaje się do takiego życia. Inspiracja przyszła znienacka. Ishi miał 21 lat, gdy w październiku 1983 roku do tokijskich kin wszedł rewolucyjny film Wild Style. Historyczne dzieło, dzięki któremu kultura hip-hopowa została pokazana jeszcze większej, globalnej publiczności. To był seans ostatecznie zamykający etap jego kariery przestępczej. Jeszcze tego samego dnia podjął decyzję o zmianie ścieżki życiowej i zakupił dwa gramofony («Po co dwa? Wystarczy ci jeden!» – usłyszał w sklepie). W tym właśnie momencie narodził się DJ Krush. Rozpoczął naukę, a dzięki zdobytym umiejętnościom mógł wspierać rodzinę finansowo”.

Wielu najlepszych raperów w historii porzuciło kariery gangsterskie lub dilerskie, by oddać się muzyce, chociażby Eazy-E, Jay-Z czy the Notorious B.I.G. Pierwszy okazał się świetnym biznesmenem i poszukiwaczem talentów (duże kariery zawdzięczają mu m.in. Dr. Dre i Ice Cube, Bone Thugs-N-Harmony czy The D.O.C.), a dwaj panowie z Brooklynu okazali się prawdziwymi diamentami, muzycznymi talentami z rodzaju „jeden na milion”.

Hip-hop jest źródłem wiedzy lub katalizatoremdecyzji o jej zgłębianiu. O ile nie należy traktować wszystkich zarapowanych wersów jako prawdy objawionej, o tyle powinny stanowić iskrę, impuls do poszukiwań. Raperzy opowiadają o wydarzeniach, ikonach i postaciach nieobecnych w (szczególnie polskich) podręcznikach, a ich dzieła stanowią wiecznie żywe świadectwo swoich czasów – nastrojów społecznych, kwestii istotnych dla danych grup, czy ogólnego tętna kultury. Common opowiadający o Assacie Shakur, A Tribe Called Quest otwierający album utworem Steve Biko, Death Certificate Ice Cube’a, który jest zapisem napięć w czarnej społeczności na początku lat 90., By the Time I Get to Arizona Public Enemy jako odpowiedź na próbę usunięcia Dnia Martina Luthera Kinga z listy świąt państwowych, Ras Kass odwracający całą historię świata w Nature of the Threat, Nas wzmacniający poczucie dumy wśród czarnych dzieci w utworze I Can, Queen Latifah wielokrotnie atakująca mizoginię, Alright Kendricka Lamara– hymn protestów ruchu Black Lives Matter… Lista się nie kończy.

Nawet jeśli rap nie mówi o pewnych zagadnieniach dosłownie – to i tak z perspektywy czasu widać w nim będzie odbicie zmian zachodzących w społeczeństwie. To z utworów Future’a, Young Thuga czy 03 Greedo będziemy mogli wywnioskować, jakimi pigułami szprycowała się młodzież w owym czasie, lub dzięki nim zauważyć, że bycie ćpunem po pewnym czasie stało się bardziej akceptowalne niż bycie dilerem. Nie dowiecie się tego od Harry’ego Stylesa ani Taylor Swift. Z całym szacunkiem do niej. Do niego już nie.

Hip-hop pozwolił również mniejszościom komunikować się ze sobą – na poziomie lokalnym i ogólnoświatowym. Dawn-Elissa Fischer, współzałożycielka HipHop Archive and Research Institute na Uniwersytecie Harvarda, opowiada, że mieszkała na wiejskich, południowych terenach stanu Missouri, gdy miało tam miejsce wiele linczów, zabójstw policyjnych oraz innych okropnych wydarzeń o rasistowskim tle. Jak wspomina – nie widziała doniesień o nich w mediach, nikogo nie obchodził los skrzywdzonych czarnych. Ale słyszała utwór Public Enemy no. 1 oraz widziała teledysk do Fight the Power – wielki zbiór ludzi skupionych wokół Chucka D, Flavora Flava oraz Spike’a Lee – i czuła się odrobinę bezpieczniej. Chronionai zainspirowana.

Jeden z największych twórców XX wieku – Christopher LatoreWallace, szerzej znany jako the Notorious B.I.G., zarapował w roku 1994: „You never thought that hip-hop would take it this far” („Nigdy nie spodziewałbyś się, jak daleko zajdzie hip-hop”). Było to aktualne już te 19 lat temu. Od tamtej pory – nagrody Pulitzera, Oscary, wizyty w Białym Domu, cytowanie w parlamentach, dołączenia do muzycznych galerii sław, wystawy graffiti w najbardziej prestiżowych galeriach sztuki, wyprzedane światowe trasy koncertowe, dołączenie breakdance’u do programu igrzysk olimpijskich, a przede wszystkim arcydzieła światowej kultury – słowa Biggiego są nadal aktualne, z każdym dniembardziej. Hip-hop jest wykładany na tak prestiżowych uczelniach jak Harvard czy Uniwersytet Browna. Swoje kursy akademickie prowadzili np. Bun B i Lupe Fiasco.

Występy raperów są główną atrakcją gali rozdania nagród Grammy, a przypominam, że gdy pojawiły się kategorie hip-hopowe, to nie były w ogóle transmitowane. Wybory gremium nadal są najczęściej bardzo wątpliwe, ale to już inna kwestia. Albumy hip-hopowe trafiają do Biblioteki Kongresu Stanów Zjednoczonych. Rapowanie i dobór utworów rapowych na urodzinową imprezę jest sposobem na bycie bardziej cool dla jednego z największych sztywniaków w telewizji Kendalla Roya, bohatera serialu Sukcesja. A obserwując kierunek rozwoju zarówno sceny głównego nurtu muzycznego, jak i np.jazzowej, można spokojnie stwierdzić, że hip-hop jest najbardziej dominującą siłą w światowej kulturze popularnej. Od wielu lat.

Ale ja osobiście nie ekscytuję się tymi wszystkimi formami docenienia hip-hopu. Wiedzieliśmy, że teksty najlepszych raperów zasługują na Pulitzera, na długo przed tym, jak dostał go Kendrick Lamar. Wiedzieliśmy, że raperzy wydają najlepsze albumy, na długo przed tym, jak Grammy dostała Lauryn Hill. Jak wspomniałem wcześniej – wiedzieliśmy, że hip-hop leczy zranione dusze i umysły, na długo zanim takie tezy wysnuły instytucje badawcze. I można narzekać, że element kreatywności i komentarza społecznego nie jest już tak obecny w całej kulturze hip-hopowej, jak było to kiedyś, albo że hip-hopowcy przestali być pierwsi na linii buntu i oporu. Jeśli patrzymy jedynie na drobny wycinek tej kultury, czylimuzykę głównego nurtu, to należy przyznać temu stwierdzeniu rację. Alenie w odniesieniu do całej tej kultury. Niech nikt nie myśli, że hip-hop to tłusty kotlet siedzący komfortowo w skórzanym fotelu, słuchający Posta Malone’a i wrzucający storiski z Coachelli. Hip-hop jest żywy, kolorowy, różnorodny i nadal piękny – wystarczy odrobina chęci, by go poznać. Do czego gorąco zachęcam.

A nawiązując do pierwszego akapitu i zamykając kwestię mojej przygody z rapem – zawszei wszędzie pozdrowienia dla mojej Mamy, która nigdy nie odwodziła mnie od słuchania rapu (a sama stała się fanką 2Paca, Eminema i T.I.-a). Kochana, to był bardzo fajoski ruch z Twojej strony.

Adam Tkaczyk

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO