Wywiad

RGG: Konsekwencja, nie przypadek

Obrazek tytułowy

RGG wymyka się ramom stylistycznym przypisywanym klasycznemu triu jazzowemu. Tworzący zespół Łukasz Ojdana (fortepian), Maciej Garbowski (kontrabas) i Krzysztof Gradziuk (perkusja) wolą określać swoją muzykę jako współczesną kameralistykę improwizowaną. Po albumie Memento opublikowanym w serii Polish Jazz zdecydowali się na wydanie własnym sumptem następnego swojego dzieła – Mysterious Monuments On The Moon, które ukazało się w 20-lecie działalności zespołu. Skład wzięła się taka decyzja? Czy ich dyskografią rządzi przypadek, czy odnaleźć tam można jakieś reguły? Między innymi o tym opowiadają po raz pierwszy razem w rozmowie dla JazzPRESSu.


Aya Al Azab: Miałam okazję przeprowadzić specjalny wywiad na 25-lecie istnienia Marcin Wasilewski Trio (JazzPRESS 12/2019), teraz spotykam się z wami z okazji waszego 20-lecia. Często jesteście zestawiani z tym triem, ale oprócz instrumentarium, podobnego stażu, europejskiego uznania, współpracy z Tomaszem Stańką, więcej podobieństw nie dostrzegam. Chyba nie przeszkadza wam to porównywanie?

Maciej Garbowski: Te porównania są dla nas neutralne. Z muzycznego punktu widzenia istnieją podobieństwa, tak jak powiedziałaś. Natomiast ludzie często traktują nas, muzyków jako grupę badawczą – na zasadzie słuchamy tria z fortepianem, więc poszukajmy innego podobnego składu. W niektórych przypadkach możliwe, że tym wspólnym punktem jest współpraca ze Stańką. Ale czy dla nas ma to jakieś znaczenie? Raczej nie.

Łukasz Ojdana: Ludzie uwielbiają klasyfikować i katalogować różne rzeczy, by było łatwiej zrozumieć pewne zjawiska i mieć punkt odniesienia. Moim zdaniem muzyka tego nie potrzebuje.

Często muzycy bronią swojej muzyki przed klasyfikowaniem – i oczywiście zgadzam się z tym, bo przesadne rozgraniczanie nigdy nie jest korzystne dla sztuki. Z drugiej strony bez pewnego uporządkowania nie byłoby możliwe przekazywanie wiedzy. O czym dobrze wiesz, Krzysztofie, bo pracujesz jako wykładowca.

Krzysztof Gradziuk: Tak, masz rację, ludzie potrzebują potwierdzenia i tu jest problem. Dopiero, gdy muzyk znajdzie się w znanej wytwórni, wtedy mają gwarancję, że to jest świetne, bo często sami nie potrafią tego ocenić. Tak samo potrzebują coś nazwać. Jeśli nie potrafią czegoś nazwać, to są zagubieni. Często obserwuję zachowania niektórych dziennikarzy, którzy recenzują płyty, i gdy nie mogą porównać albumu z czymś, co już wcześniej słyszeli, to nagle pojawia się konsternacja, wręcz irytacja. Myślę, że tak trochę jest w przypadku naszego najnowszego albumu Mysterious Monuments On The Moon, bo czytając różne opinie, mimo że w większości są one bardzo pozytywne, czuje się w niektórych zdaniach niepokój. Wynika on chyba z tego, że trudno jest odnieść muzykę z Mysterious… do czegoś, co kiedyś ci ludzie słyszeli. Tak jak na naszych wcześniejszych płytach można było odnaleźć jakieś podobieństwa czy odniesienia do twórczości innych wykonawców, tak w przypadku najnowszego albumu – muzyka na niej jest tajemnicą, tak jak tajemnicze są te monumenty na Księżycu.

Dobrze, że wspomniałeś o roli wytwórni. Jako RGG od początku swojej działalności cenicie sobie przede wszystkim niezależność i wolność twórczą. Czy stąd wzięła się decyzja o zakończeniu współpracy z Warner Music Polska i słynną serią Polish Jazz? Czy chodziło o to, że nie chcecie iść na żadne kompromisy, wydając płytę z okazji jubileuszu 20-lecia? Niezależność jest dla was najważniejsza w kontekście działań twórczych?

KG: Tak, oczywiście. Jeśli muzycy godzą się na takie sytuacje, w jakich my zostaliśmy postawieni, to uważam, że tracą czas. Zwłaszcza jazzowi wykonawcy, którzy tak mocno podkreślają, że jazz jest muzyką wolności i niezależności. W Warnerze zaraz po odejściu Piotra Kabaja – czyli ówczesnego dyrektora Warnera, który wskrzesił także serię Polish Jazz – zaczęły się dziać bardzo złe rzeczy. Nie chcemy mówić o szczegółach, ale brak kontaktu, traktowanie nas z pozycji wszechwiedzących – zwłaszcza przez osoby, zajmujące się aktualnie Polish Jazz, które nie są kompetentne. A na pewno nie są na tyle kompetentne, żeby naszą muzykę poddawać ocenie, czy nadaje się do wydania.

Niestety seria ta jest już mitem. Zresztą ludzie, którzy słuchają muzyki jazzowej – na serio słuchają, nie tylko jak Leszek Możdżer gra Pszczółkę Maję – wiedzą, że Polish Jazz to już nie jest ta seria, po którą sięgaliśmy kiedyś z podziwem i radością. Druga sprawa, uznaliśmy, że część wykonawców, którzy znaleźli się w tej serii, to nie jest towarzystwo dla nas. Nie jest to nic personalnego, po prostu nie widzieliśmy się tam z naszą muzyką, z naszą wizją artystyczną, z naszym poczuciem estetyki. Nasze marzenie się spełniło, wydaliśmy płytę ze znaczkiem Polish Jazz i idziemy dalej. Myślę, że nowa płyta jest przykładem tego, jak można faktycznie cenić sobie wolność, niezależność i wierzyć w to, co się robi.

Pytanie o niezależność wydaje mi się trochę absurdalne, zważywszy na fakt, że rozmawiam z muzykami jazzowymi, dla których przecież niezależność, niekomercyjność powinna być czymś oczywistym…

MG: Nie mam pewności, czy to nas dotyczy, czy jesteśmy w powszechnym rozumieniu muzykami jazzowymi... Nigdy do końca nie określaliśmy, czym jest nasza muzyka i w jaki sposób ją nazywać. Uważamy, że w tej chwili jedynym elementem definiowanym jako jazzowy w naszej muzyce jest improwizacja. Natomiast z punktu widzenia kompozycji, a nawet sposobu kreacji improwizacji – nie pokrywa się z tym, co jest rozumiane jako jazz. Bo to, czym jest jazz w rozumieniu teoretycznym, definiuje sfera publicystyczna, czyli media, które nadają płytom gwiazdki, określają i wyznaczają, co jest jazzowe, a co nie. Nie interesuje nas to, bo robimy swoje. Główny element, który zawsze nam towarzyszy, to wolność i wierność własnym ideom – to jest tylko tyle i aż tyle.

Jeżeli mielibyśmy zdefiniować naszą muzykę, to chyba najbliżej jest nam do współczesnej kameralistyki improwizowanej. Kameralistyki, która polega przede wszystkim na tym, że żaden z nas nie jest liderem, a to równocześnie wyłamuje się z podstawowej definicji tak zwanej „jazzowej”. Wystarczy przyjrzeć się najnowszej płycie, która jest aktualnie najważniejsza, tam określenie lidera nie jest oczywiste.

Podjęcie decyzji o zakończeniu współpracy z Warnerem udowodniło, jakie macie podejście do budowania tzw. kariery, osiąganie szybkiego głośnego sukcesu – wy wolicie nie napierać na komercyjny sukces… Nie działacie nachalnie, nie narzucacie się.

MG: Nasz brak parcia wynika z tego, że w wypadku RGG to zawsze było coś osobistego. Przypominam sobie czas sprzed 13 lat: przygotowując się do kolejnej płyty, faktycznie ustaliliśmy terminy, cele, zadania, po czym spotkaliśmy się na próbie i po 15 minutach stwierdzaliśmy, że chyba pojawia się energia i trzeba wejść do studia. Wtedy – spontanicznie – powstał dwupłytowy album improwizowany True Story – In Two Acts. I to był jeden z tych impulsów, który dał początek świadomego dążenia, by kolejne wydawnictwa powstawały wtedy, kiedy pojawia się na nie przestrzeń i energia. Od tego momentu wszystko zaczęło się układać zupełnie naturalnie. A jak się zaczęło układać naturalnie, to konsekwencją było, w ślad za rozwojem naszej świadomości, osobowości, także gruntowanie naszej pozycji na rynku muzycznym.

Idąc dalej, starając się rozwijać swój profesjonalizm, na pewnym etapie zmieniliśmy sposób myślenia – nie wychodzimy z założenia, że coś nam się „udało”, bo ta dwudziestoletnia historia pokazuje, że cokolwiek się wydarzyło, było konsekwencją świadomych lub nie, ale odpowiedzialnych decyzji, rozwoju osobistego w każdym zakresie. Ale nie w celu znajdowania się na billboardach czy na przystankach autobusowych, tylko żeby móc w zgodzie ze sobą dalej realizować nasze artystyczne cele. To wszystko właśnie złożyło się w taką oto całość, która jest widoczna na płycie Mysterious Monuments On The Moon, która jest naszym samodzielnym dziełem. Więc to jest tylko kolejny element konsekwentnego działania zgodnie z naszymi wartościami.

Niezależnie od działania jako RGG jesteście jednak indywidualnościami artystycznymi. Na ile w takim razie dajecie sobie wolności, a na ile dopasowujecie się do siebie nawzajem?

ŁO: Powiem przewrotnie, gdybyśmy się nie dostosowywali, tobyśmy nie grali, a gdybyśmy się dostosowywali, to też byśmy nie grali.

Dlatego pytam o ten złoty środek.

ŁO: Trzeba się odpowiednio dobrać. RGG to trzech różnych facetów, którzy mają odmienne zdanie na temat pewnych spraw, a jednocześnie bardzo podobne podejście do wielu innych… Trzeba rozmawiać. W razie wątpliwości wyjaśnić sobie kłopotliwe kwestie... Naturalnie patrzymy w tym samym kierunku z artystycznego punktu widzenia. Pracujemy nad naszą pozamuzyczną relacją, rozwijając się przy tym indywidualnie.

Ale przecież ludzie się zmieniają. Jak to jest, że przez tyle lat, mimo zmian, wciąż się dogadujecie? Chcecie i wymagacie od siebie tego samego czy bardziej zaskakujecie się na scenie, bo przecież ten czynnik też jest istotny w improwizacji?

KG: Nie ukrywam, że się wzruszyłem, bo to jest moment, w którym te 20 lat przed oczami gdzieś przemyka. Podstawą naszej działalności jest po prostu wzajemne zaufanie. To zaufanie – poza sceną i na scenie – mnie osobiście daje poczucie, że mam obok siebie wspaniałych ludzi, wspaniałych muzyków, z którymi mogę realizować swoje marzenia.

Kilka dni temu wstawiłem na swoim profilu zdjęcie mojego pierwszego zespołu, w jakim grałem, bo ktoś opublikował zdjęcie z 1995 roku sprzed klubu jazzowego Jazz Club Kosz. Na zdjęciu jestem z kolegami, z którymi założyłem pierwszy zespół. Kolega saksofonista Gerard Lebik podpisał: „To były najpiękniejsze czasy ever, byliśmy radykalnymi idealistami, którzy wierzyli, że muzyka zbawi świat”. Miałem nieodpartą chęć napisać mu: „Gerard, piszesz to w czasie przeszłym, a ja to nadal przeżywam, tylko z innymi ludźmi”. Aż mi się głos łamie, nie ukrywam…

Nawet po tylu latach wciąż czuję tę samą energię. Czuję się nadal radykalnym idealistą, ponieważ realizuję swoje marzenie z dzieciństwa, ale ze zdwojoną siłą. Idziemy bardzo powoli małymi kroczkami, ale cały czas się poruszamy. Dlatego ludzie czasami się zastanawiają, jak nasz zespół jest skonstruowany, skoro tyle lat trwa. My tylko robimy swoje, nie myśląc o tym, jak to dokładnie będzie, nie piszemy sobie scenariusza. To nie jest jakiś cel, który musimy osiągnąć, to jest droga. Aczkolwiek słyszałem, że nie droga jest ważna, a towarzystwo, więc może to jest siła tego zjawiska, jakim jest RGG.

MG: No tak, bo bez względu na to, jak prosta byłaby droga, istotne jest, z kim podążasz…

Macieju, w rozmowie dla JazzPRESSu (JazzPRESS 10/2014) mówiłeś, że tworząc kompozycje, potrzebujesz samotności, ciszy, gdzie nie ma miejsca na dialog. Zatem jak później tak intymne kompozycje potrafisz przełożyć na scenę, na której są twoi koledzy, czekający na muzyczną rozmowę?

MG: Wbrew pozorom to jest bardzo proste, bo nie ma możliwości na pewnym poziomie świadomości – choć go nie oceniam – całkowitej separacji od doświadczenia zespołowego. To, co rozumiem przez tę samotność twórczą, w żaden sposób nie wyklucza wizji, w jaki sposób dany utwór zabrzmi w tym czy innym składzie. Podczas pierwszego spotkania z Łukaszem na Jazz Campingu Kalatówki, gdzie były wstępne przymiarki do nagrania albumu Szymanowski, postawiłem na pulpicie pianistycznym, przy którym Łukasz siedział, moje opracowania dwóch utworów i kiedy dźwięki zaczęły się wydobywać, to nie tylko usłyszałem dokładnie to, co napisałem, ale usłyszałem dużo więcej, niż się spodziewałem. Fakt, że w jego wykonaniu ta kompozycja zaczęła brzmieć pełniej, odcisnął naturalny ślad na tym, co robiłem dalej. Na tym etapie „twórczą samotność” rozumiem jako zbalansowanie między naszą współpracą w triu, czasem ekspresyjnie intensywnym, spędzonym wspólnie scenie a komponowaniem w ciszy. To dla mnie dobry czas, w którym na chwilę mogę powrócić i uporządkować swoje myśli, które są w pozytywny sposób już „zainfekowane” tym, co się wydarzyło w triu.

Skoro wspomniałeś płytę Szymanowski, to muszę zapytać. Podobno Wulf Muller po wysłuchaniu albumu One był zainteresowany współpracą, natomiast gdy dostał następny wasz materiał z Szymanowskim, nie był już tak entuzjastyczny, bo muzyka nie była taka łatwa, jakiej się spodziewał. Tak więc dopiero kolejna wasza płyta Aura została zaakceptowana i wydana przez kierowaną przez Mullera Okeh Records. Mieliście z tyłu głowy podczas przygotowywania Aury, żeby zwolnić freejazzowe poszukiwania i się dostosować?

MG: Wręcz przeciwnie, to była inicjatywa Wulfa, od czasu do czasu odświeżał z nami kontakt z zapytaniem, czy są kolejne plany nagraniowe. Często pojawiają się pytania dotyczące zróżnicowania naszych poszczególnych wydawnictw. Niektórzy odbiorcy doszukują się pewnych analogii, skoro Memento było bardziej „piosenkowe”, to naturalnie Mysterious Monuments On The Moon są bardziej improwizowane. Po całkowicie improwizowanym True Story pojawił się One… Można byłoby w jakiś sposób doszukiwać się strategii, ale musisz uwierzyć mi, że jej nie ma.

To jest kwestia, którą definiuję jako tęsknotę. Po nagraniu Szymanowskiego, materiału bardzo angażującego emocjonalnie, niezwykle nasyconego neoromantyzmem, naturalną dla nas konsekwencją była – znowu dla zbalansowania – taka, a nie inna droga poszukiwań muzycznych. Choć niektórzy mogą doszukiwać się jakichś zależności – jedna płyta spokojna, druga improwizacyjna – to jest wypadkowa niczego innego, jak konsekwencji tworzenia muzyki.

KG: Mogę dodać tylko, że my z Łukaszem nawet nie wiedzieliśmy, że Maciej wysłał kolejny materiał Wulfowi. Z wiadomości od Mullera po otrzymaniu materiału z Szymanowskiego nie wynikało, że muzyka jest za trudna, raczej problemem był sam tytuł – Wulf nie do końca akceptował inklinacje do muzyki klasycznej, choć przypuszczam, że gdybyśmy nie umieścili nazwiska Szymanowskiego na płycie, to pewnie nie wiedziałby, że to jest Szymanowski.

A co do płyty Aura – jeden z dziennikarzy opisując naszą płytę, co ciekawe, jeszcze przed jej ukazaniem się, po jednym z naszych koncertów powiedział, że to już nie jest RGG, to jest Warszawska Jesień. Na co ja mu napisałem, że to jest jedna z piękniejszych opinii na temat mojej muzyki, bo wolałbym, żeby ktoś mi powiedział, że jest to Warszawska Jesień aniżeli Count Basie.

Mówicie, że te prawidłowości w waszej dyskografii – prosta płyta, następnie eksperymentalna, nie są efektem planu. Jasne, zostawmy domysły działań marketingowych, bo nie taka jest wasza strategia, ale jednak nie da się przejść obojętnie obok tak jasnej zależności i nie analizować jej. Był „tryptyk story”, True Story było jego zamknięciem, po nim ukazał się album One – czyli coś nowego. Memento był swego rodzaju złapaniem spokojnego oddechu po płytach z gośćmi. Po okresie dość freejazzowym był to album spójny, z dość określoną formą, w Mysterious Monuments On The Moon wróciliście do eksperymentu, do otwartej przestrzeni… Co więcej, płyta One ukazała się w 10-lecie, Mysterious w 20-lecie – dostrzegam tu pewien wzorzec w sposobie prowadzenia sinusoidy: płyta podsumowująca – po niej płyta nowość. Memento też było jakimś zamknięciem trzech lat doświadczeń. Zatem Mysterious Monuments On The Moon to kolejny One – kolejny pierwszy odcinek nowego etapu?

ŁO: Każda płyta jest otwarciem kolejnego etapu i zarazem podsumowaniem dotychczasowych doświadczeń, aktywności i indywidualnej pracy twórczej.

Ale czasami jest zamknięciem.

KG: Mysterious Monuments On The Moon jest równocześnie kontynuacją i otwarciem. Uwolnieniem się od czegoś, także dosłownie mówiąc, od Warnera, ale i od grania koncertów z kompozycjami i przejściem w kolektywną improwizację. Kontynuacja, bo zanim Warner otrzymał materiał z Mysterious, to chcieliśmy wydać 45-minutowy improwizowany set i Warner się na niego nie zgodził. Powiedzieliśmy Warnerowi, że nagramy drugi materiał, ale on się nie będzie niczym różnił od tego pierwszego. Tyle że będzie nagrany w studiu, a nie będzie nagraniem live. I już wtedy, wychodząc z biura Warner Music Polska, wiedzieliśmy, że to jest koniec naszej współpracy z nimi.

Powiem więcej, ten 45-minutowy improwizowany set w przyszłym roku i tak się ukaże w formie płyty, a oprócz tego wydamy koncertowy album z gośćmi, z którymi – jak mamy w zwyczaju – wcześniej nie graliśmy. Był to wspaniały improwizowany set, który odbył się w ramach ubiegłorocznego festiwalu Ad Libitum. Dlatego trudno mi jest powiedzieć, czy Mysterious jest nowym rozdaniem, czy jednak nie jest akurat czymś, w czym czujemy się najlepiej, czyli w kreowaniu muzyki w stu procentach na scenie.

Czyli na 20-lecie nie nagraliście podsumowania, nie zbudowaliście sobie pomnika osiągnięć, a zrobiliście kolejny krok na przód – tak bardzo w stylu RGG – które z założenia jest triem nieprzerwanie poszukującym i rozwijającym się?

KG: Wystarczy posłuchać płyt zespołów, które takie pomniki stawiają. Można łatwo wyciągnąć wnioski, w którym kierunku oni poszli – czy w przód, czy w tył. Albo czy może stoją w miejscu, mimo że nadal robią to dobrze. To nie jest założenie, że musimy coś robić, to znowu dzieje się naturalnie, z wewnętrznej potrzeby poszukiwania, tylko wtedy mamy wrażenie, że życie jest ciekawe. Ta ciekawość poznawania świata, tak samo ciekawość poznawania różnych obszarów muzycznych dla nas jest ważna, a to, że akurat dobraliśmy się we trzech i tak samo patrzymy, to jest największe szczęście, jakie się może trafić człowiekowi. Nie musimy się do czegoś przekonywać. My się informujemy, nie musimy sobie niczego tłumaczyć, wyjaśniać.

Znowu wrócę do relacji, o których dziś przede wszystkim rozmawiamy, jak jest chwila na podjęcie jakiejś decyzji, to nie muszę dzwonić do Łukasza i Macieja, bo doskonale wiem, co oni o tym sądzą, i odwrotnie, oni wiedzą, jakie jest moje zdanie na dany temat.

To jest ogromne szczęście i wygoda, tym bardziej kiedy tworzy się muzykę…

ŁO: Tak jak mówisz, przyjemnie i miło jest mieć możliwość zajmowania się zawodowo dziedziną, która jest równocześnie twoją wielką pasją.

KG: A wychodzenie poza strefę komfortu to jest coś najpiękniejszego w muzyce.

ŁO: Patrząc na największe nazwiska jazzowe, można wnioskować, że robili to bardzo często. Miles Davis ewoluował, prowokując przy okazji powstanie nowych kierunków dla siebie i innych...

I wtedy krytycy pisali, że to już nie jest Miles Davis i stawiali przy jego nazwisku krzyżyk…

ŁO: John Coltrane za swój album Meditations od krytyków otrzymał najniższą możliwą notę...

W takim razie mogę wam tylko życzyć, by wam stawiali te krzyżyki przy nazwiskach, by mówili, że to już nie jest RGG, i dawali jedną gwiazdkę w recenzjach, bo może to jest znak jakości…

MG: Tylko nasuwa się problem, czyj to jest problem [śmiech].

Problem odbiorców. Wracamy do początku naszej rozmowy…

KG: Od momentu, gdy znów jesteśmy niezależni, wydarzyło się dwa razy więcej rzeczy niż za czasów wielkiej wytwórni, a mamy dopiero kilka tygodni od premiery płyty. Jesteśmy w każdej gazecie, radiu, pojawiają się pozytywne recenzje, sprzedaż też idzie bardzo dobrze. Trzydniowa rezydencja w klubie Jassmine pokazała nam, że jednak nie ma czegoś takiego jak muzyka trudna i łatwa, jeśli jesteś prawdziwy na scenie, to ludzie to czują, doceniają to.

Czyli na razie nie zamierzacie wiązać się z żadną wytwórnią, skoro niezależność wam służy?

KG: Nasza trójka z managerem tworzy zgrany zespół, dogadujemy się, więc nie chcemy na razie tego zmieniać. Oczywiście nie mówimy kategoryczne nie. Na razie bardzo dobrze funkcjonujemy na własnych zasadach. Jesteśmy decyzyjni we wszystkim, nikt nam w tym nie przeszkadza, nie musimy nikogo prosić, pytać o pozwolenie czy licencję. My decydujemy, ponieważ to jest nasza twórczość, nasza muzyka. Nie wyobrażam sobie, że ktoś decyduje za mnie, bo to ja od szóstego roku życia gram na instrumencie, a nie ten ktoś.

Doświadczenie z Warnerem chyba pokazało – wam może, mnie na pewno – jaki jest stan rynku muzycznego…

KG: Wystarczy spojrzeć, ilu wykonawców odeszło z wytwórni, chociażby ECM, i zaczęło wydawać niezależnie lub poszło do małych wydawców. I to są duże nazwiska. Nie wiem, jaki był główny powód, ale mogę się tylko domyślać, skoro zrezygnowali z tak renomowanej marki. Ale co to dla mnie zmienia jako słuchacza? Czy Chris Potter wydał z ramienia ECM czy Edition Records, czy niezależnie? Dla mnie to wciąż doskonały saksofonista. Nie potrzebuję żadnych naklejek, żeby wiedzieć, że on jest dobrym muzykiem.

Ale wy i inni doświadczeni wykonawcy możecie sobie na to pozwolić – na taką niezależność – a dla młodych taka naklejka jest kluczowa, żeby pokazać swoją muzykę.

KG: Ale my też kiedyś zaczynaliśmy. Moi uczniowie często mówią: „Panu to tak łatwo powiedzieć, bo pan jest już na takim etapie...”. Zawsze im odpowiadam: „Kiedyś byłem na takim etapie jak wy”. To nie jest tak, że nagle się urodziłem 42-letnim Gradziukiem i już miałem 20-letnie RGG, tylko tak samo zaczynałem, tak samo jeździłem z Maciejem polonezem do Łodzi za przysłowiową stówkę bez zwrotów kosztów podróży, z bębnami i kontrabasem. I tak samo musiałem to robić, to znaczy nie musiałem, ale to robiłem. To jest konsekwencja działania. To jest cierpliwość, praca, wiara w siebie i spotkanie odpowiednich ludzi.

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO