Wywiad

Piotr Chęcki: kiedy wychodzisz na scenę, nie możesz oszukiwać

Obrazek tytułowy

fot. Kuba Majerczyk

Chciał zostać trębaczem, jednak przypadkiem do jego rąk trafił saksofon, z którym od tamtej pory spędza życie. Przez lata oddany muzyce klasycznej, z sukcesem brał udział w wielu konkursach, na których zarzucano mu, że grając na saksofonie, nie brzmi jak klarnecista. W liceum wagarował, by spędzać czas w szkole muzycznej, a jego życie oddane klasyce zmieniło kilka jazzowych płyt. Lubi, kiedy podczas gry pojawia się ogień, a słowem, które często używa w kontekście muzyki jest „magia”. Piotr Chęcki – laureat nagrody JazzPRESSu na Jazz Juniors 2016.

Mery Zimny: Zacznijmy od końca i nie tak bardzo odległego festiwalu Jazz Juniors. Zespół Tomasza Chyły, w którym grasz, wygrał konkurs, ty zwyciężyłeś w kategorii indywidualnej. Jak się z tym czujesz, coś się zmieniło od tego czasu? I przede wszystkim, jak wyglądają teraz twoje plany.

Piotr Chęcki: Jeśli chodzi o podejście do robienia muzyki i do grania, nie zmieniło się nic. Nasza wygrana to na pewno ogromna szansa, którą możemy teraz z Tomkiem wykorzystać. To także ogromna pomoc, gdyż Jazz Juniors daje duże możliwości zagrania na wielu festiwalach za granicą, będziemy mięli więc szanse pojechać w różne ciekawe miejsca i zagrać naszą muzykę. Zdaję sobie sprawę z tego, że bez tej wygranej trudno byłoby się tam pojawić. Właśnie ta możliwość to najlepsza rzecz, która nas spotkała i najfajniejsza nagroda.

Nie wszyscy wiedzą, że wasza podróż do Krakowa była bardzo ciężka, jechaliście około 18 godzin i mieliście problemy z samochodem. Czy nie było momentu zwątpienia i myśli o zawróceniu?

W zasadzie od samego początku, kiedy tylko dowiedzieliśmy się o finale, zastanawialiśmy się, czy dojedziemy. Mieliśmy sporo niejasności co do tego, czy wszyscy z nas mogą w tym terminie jechać, to był intensywny czas, każdy miał sporo pracy, byliśmy w rozjazdach. Ostatecznie udało się i nawet gdybyśmy nic nie wygrali, byłoby warto. Wyciągnęliśmy z tego wyjazdu mnóstwo dobrych rzeczy, spotkaliśmy starych znajomych, poznaliśmy nowych ludzi, do tego mnóstwo ciekawych rozmów, dobra muzyka, fajne miejsce.

2017 rok będzie chyba bardzo intensywny, masz już jakiś plan?

Już przed Jazz Juniors wiedziałem, że to będzie intensywny rok, a ta wygrana jeszcze to spotęgowała, ale muszę sobie z tym poradzić. Przede wszystkim biorę udział w nagraniu kilku płyt, we wszystkie te projekty jestem jednakowo zaangażowany, więc lekko nie będzie. Życzę sobie tylko dobrej organizacji, bo tego często mi brakuje.

Co to będą za projekty?

W tym roku ukaże się druga płyta zespołu Algorhythm, materiał już nagraliśmy. Będzie też płyta z zespołem, który nie zagrał jeszcze ani jednego koncertu i jest zupełnie świeżą sprawą. Będzie to trochę ukłon w stronę muzyki alternatywnej, zespół nazywa się Nene Heroine, a premiera materiału będzie miała miejsce w czerwcu w Gdańsku. Muzyka, którą gramy to dla nas nowość, a płyta powstała dzięki Markowi Schwartzowi, który jest właścicielem studia Rolling Tapes w Srebrnej Górze. To właśnie oni popchną nas w trochę inną muzyczną stronę, co było bardzo ciekawą przygodą.

Kto poza tobą gra w tym zespole?

Na perkusji gra Sławek Koryzno, na kontrabasie Michał Bąk, Szymon Burnos na instrumentach elektronicznych i klawiszach oraz Michał Zienkowski na gitarze. Cały materiał nagrywaliśmy w starym stylu – na taśmę, używaliśmy też dużo analogowych zabawek i wydaje mi się, że wyszło to bardzo ciekawie.

Potrafiłbyś określić na jakim etapie swojego rozwoju jesteś?

Teraz mam taki okres, że jestem strasznie uważny i obserwuje to, co przynosi mi życie. Staram się zauważać i wykorzystywać różne nadarzające się okazje. Czuję w sobie teraz ogromną potrzebę chłonięcia różnych rzeczy, często skrajnych zarówno w muzyce, jak i w życiu. Chodzi mi o taki ogólny rozwój. Muzyka jest wypadkową wszystkich rzeczy, które dzieją się w twoim życiu. Teraz mam taki czas, w którym staram się chłonąć, uczyć i zapamiętywać jak najwięcej.

Zaledwie dwa lata temu skończyłeś akademię muzyczną. Jak odnosisz się do edukacji formalnej? Była dla ciebie bardziej rozwijająca czy może krępująca? Głosy na ten temat są podzielone...

Tak, są różne głosy. Dla mnie akademia to miejsce, w którym spotykasz ludzi, z którymi później idziesz i to tak naprawdę od nich się uczysz. W takich placówkach tworzą się nowe zespoły i to jest świetne. Mam tylko nadzieję, że nauczyciele będą starali się wpajać jak najwięcej pasji i miłości, aniżeli samej teorii.

Czemu właśnie Gdańsk?

Zaraz po maturze zdawałem do Katowic, ale wtedy, choć bardzo lubiłem jazz, nie potrafiłem go jeszcze dobrze grać. Nie zdałem, dlatego przez kolejny rok przygotowywałem się do egzaminów i zdawałem także do Gdańska. Dostałem się na obydwie uczelnie i wybrałem Gdańsk, trochę przez miłość do Miłości (śmiech).

To już było w sumie jakiś czas temu, po czym nastał tam trochę zastój...

Tak, był zastój, ale bardzo podobało mi się Trójmiasto, środowisko, które wydawało mi się ciekawe, bo nie było takie standardowe. Poza tym przyciągnął mnie tam pan Maciej Sikała, u którego rozpocząłem studia. Wiele inspiracji zaczerpnąłem z tych lekcji, ale też podczas rozmów, czy poprzez obserwowanie jak gra i jakim jest człowiekiem. Po pierwszym roku byłem pewien, że już tam chce zostać. Można też powiedzieć, że wychowałem się na legendzie Miłości. Te wszystkie historie cały czas gdzieś tam krążyły, a ja się nimi bardzo pasjonowałem. Gdańsk był więc idealny.

Jak wyglądała gdańska scena po Miłości, nie było o niej głośno, co się tam działo?

Cały czas coś się działo, tylko może nie było nic na tyle silnego, żeby wszyscy o tym mówili. Z Trójmiastem przecież cały czas byli związani Leszek Możdżer, Sławek Jaskułke, Leszek Kułakowski, Piotr Lemańczyk, który co chwilę zaprasza świetnych muzyków i nagrywa wspaniałe płyty. Jest mnóstwo muzyków, którzy na chwilę wyjeżdżali, ale nie rozstawali się z tą sceną. Pamiętam taki moment na studiach, to był chyba trzeci rok, założyliśmy zespół Sekstans, wtedy zacząłem aktywnie działać w tym środowisku. I choć to były początki, nie wszystko było doskonałe, to z kolegami mieliśmy fajną energię, a w tym wszystkim była jakaś magia, która według mnie charakteryzuje trójmiejskie środowisko.

IMG_8272.jpg fot. Kuba Majerczyk

Miałam właśnie zapytać, czym różni się ten trójmiejski jazz?

Dla mnie to jest duch, coś takiego ponad dźwiękami, pewien przekaz – to właśnie kojarzy mi się z Gdańskiem. Słucham tych ludzi, tego, co robi na przykład Tymon Tymański, Leszek Możdżer, Leszek Kułakowski, Irek Wojtczak czy Sławek Jaskułke i dla mnie to są rzeczy magiczne!

Wróćmy do twoich początków. Jak to się w ogóle stało, że zająłeś się muzyką?

Kiedy miałem jakieś 14 lat, bardzo chciałem grać na trąbce, dlatego poszedłem do miejscowej orkiestry dętej, ale niestety nie mieli trąbki i dali mi saksofon. Kiedy już miałem ten instrument w ręku, trochę mi na jego punkcie odbiło, strasznie mi się spodobał. Naukę kontynuowałem w szkole muzycznej grając klasykę, która bardzo mi się podobała, lubiłem ćwiczyć, sprawiało mi to przyjemność. Zdarzało mi się wagarować, wszystko przez to, że po drodze do liceum była szkoła muzyczna, w której się zatrzymywałem i spędzałem całe dnie. Od tamtego czasu cały czas spędzam z saksofonem. Wiem, że nie mógłbym żyć bez gry, nie chciałbym też robić niczego innego, jestem o tym przekonany. Dlatego czuję się ogromnym szczęściarzem, że robię tylko to, co kocham. Zawsze marzyłem o tym, żeby podróżować, poznawać nowych ludzi i wszystko to spełnia się dzięki muzyce.

Jak wyglądała klasyczna edukacja w przypadku saksofonu, bo tutaj literatura nie jest chyba bardzo obszerna?

Na pewno dużo się nauczyłem i sporo wyniosłem ze szkoły. Jeździłem na liczne konkursy, wygrywałem nagrody, stypendia i to było fajne. Dzięki temu wiedziałem, że jak się pracuje i cały czas o czymś myśli, to musi być tego następstwo, nie ma innego wyjścia. Repertuaru na saksofon rzeczywiście nie ma bardzo dużo. Podobały mi się przede wszystkim współczesne kompozycje, bo w nich była większa wolność.

Nie chciałeś iść właśnie w tę stronę?

Nie, a wszystko przez to, że pewnego dnia dostałem kilka płyt jazzowych: Maiden Voyage Herbie’ego Hancocka i pierwszą solową płytę Michaela Breckera. Kiedy usłyszałem te rzeczy, nie chciałem już grać klasyki. Na konkursach często zarzucano mi, że nie brzmię jak klarnecista. To była jedna z tych rzeczy, które przeszkadzają i ograniczają. Muzyka klasyczna ma pewne sztywne ramy, których nie da się ruszyć, to są pewne świętości, a dla mnie muzyka, to wolność.

Masz jeszcze jakieś związki z muzyką klasyczną?

Tak, cały czas. Gram na przykład w zespole Kamila Piotrowicza, w którym jest dużo elementów pochodzących z muzyki klasycznej. Poza tym klasyka jest ogromną inspiracją, chyba dla każdego, kto zajmuje się muzyką. Generalnie nie jest tak, że cokolwiek odrzucam, staram się raczej wybierać z wszystkiego to, co dobre.

Czego, poza tą muzyką, o której rozmawiamy jeszcze słuchasz?

Lubię różne rzeczy, na przykład Led Zeppelin, Beatlesów, Jay Dee, Jamesa Blake'a czy reggae. Słucham też sporo rzeczy, którymi zarażali mnie po drodze rożni ludzie. Nie wspominając już o jazzie, tego jest naprawdę bardzo dużo.

Kim są twoim mentorzy?

Nie chcę ich wymieniać z nazwiska, bo wiem, że kogoś ważnego mogę pominąć. Jest ich dużo, nie staram się wpatrywać w jedną postać i ją naśladować, raczej obserwuję tych, którzy mnie interesują i staram się złapać u nich to, co najlepsze i rozwijać na swój sposób. Nie chcę kopiować, chcę powąchać, zachować w sobie ten zapach i iść dalej.

Wolisz komponować czy improwizować?

Najważniejsze dla mnie jest granie z ludźmi, nieważne, czy muzyka jest zapisana, czy improwizowana. Jak zaczynasz grać, to zaczyna się coś dziać i nigdy tak do końca nie wiesz, co się wydarzy. Możesz tę muzykę jakoś ująć w ramy albo puścić i to jest fajne. Cieszę się, bo mam okazję grać z bardzo różnymi ludźmi, zarówno z tymi starszymi muzykami, jak i moimi rówieśnikami i każda z tych sytuacji jest nauką, można z niej wiele wyciągnąć.

A nie myślisz o jakimś projekcie solowym?

Nie, moje ego nie jest tak rozdmuchane, nie myślę o robieniu swoich projektów, ja po prostu gram muzę. Nie ma dla mnie też znaczenia, pod czyim nazwiskiem gram, jako lider czy członek zespołu gram tak samo. Nie muszę tego, co robię, nazywać Piotr Chęcki.

Grywasz coś poza jazzem i muzyką klasyczną?

Ze wspomnianym Nene Heroine zrobiliśmy coś, co było trochę przekroczeniem samych siebie. Wszystko zaczęło się od tego, że pojechaliśmy nagrywać współczesne kompozycje jazzowe, ale w studiu Marek Schwartz powiedział nam, że nie chce w tym momencie nagrywać kolejnej płyty jazzowej i żebyśmy zagrali zupełnie inaczej. Zasiał w nas trochę niepewności, nie wiedzieliśmy, co z tym zrobić i w jaką stroną ta muzyka powinna iść. Po kilku tygodniach zadzwonił do nas i oznajmił, że daje nam studio na trzy dni za darmo. To było niesamowite, nikt tak chyba nie robi...

Obdarzył was dużym zaufaniem...

Tak, ale wtedy musieliśmy wymyślić, co zagramy, bo nie mogliśmy zrealizować tego, z czym początkowo tam jechaliśmy. Dołożyliśmy do składu klawisze, co zmieniło trochę koncepcję gry, odrzuciliśmy wiele solówek, zmieniliśmy i uprościliśmy formę numerów, część też wyrzuciliśmy i generalnie wywróciliśmy wszystko do góry nogami. Bardziej skupiliśmy się na brzmieniu, chcieliśmy, żeby ta muzyka płynęła. Generalnie staraliśmy się trochę zepsuć muzykę, którą napisaliśmy wcześniej. Nie pamiętam wiele z tej sesji nagraniowej, wszystko działo się jak we śnie. To kolejna magiczna rzecz, która mnie spotkała, robisz rzeczy, ale sam nie wiesz jak, to się dzieje samo.

Wyglądasz na osobę bardzo pewną siebie, miałeś kiedyś momenty zwątpienia i myśli, żeby zostawić grę?

Takie myśli czasami się pojawiają, ale staram się je szybko wyrzucać z głowy. Wydaje mi się, że mam na tyle determinacji i tak bardzo to kocham, że nie ma prawa wydarzyć się nic złego.

Jest coś takiego w muzyce, do czego dążysz?

Jasne. Najważniejsze dla mnie jest to, żeby być jak najbardziej autentycznym. Dążę do tego, żeby przekazywać siebie tak totalnie, żeby ktoś, kto mnie słucha wiedział, że nikogo nie udaję. W jednym filmie usłyszałem takie piękne zdanie: „Kiedy wychodzisz na scenę, nie możesz oszukiwać” i tym się staram kierować. Muzyka to nie są tylko dźwięki, ale jakaś prawda, a kiedy wychodzisz na scenę, to coś ludziom przekazujesz, jeśli ten przekaz będzie nieszczery, ludzie to wyczują. Ja generalnie bardzo dobrze czuję się na scenie, dobrze mi tam.

Szukasz nowych środków wyrazu, nowych brzmień?

To jest idealne pytanie, mam właśnie taki okres, kiedy cały czas o tym myślę. Dużo teraz gram, przede mną intensywny czas, zastanawiam się więc, jak poszerzyć swój język i swoje horyzonty, by pojawiały się nowe rzeczy i by w rożnych projektach nie grać podobnie. Na tym właśnie bardzo mocno staram się teraz skupić, by w każdym z projektów był za każdym razem inny Piotr Chęcki. Jestem jeszcze na początku muzycznej drogi i mój język ciągle się kształtuje, ale mam nadzieję, że w pełni nie ukształtuje się nigdy, a będzie ewoluował. Inaczej byłoby nudno.

Dobry muzyk to 90 procent pracy i 10 procent talentu? Jak według ciebie rozkładają się te proporcje?

Generalnie to jest ciężka praca, jak powtarza jeden z moich bohaterów: to ciężka praca i odrobina magii. Nikt ci nie powie jak grać, żeby było dobrze, samemu trzeba utorować sobie drogę, a tych jest wiele, jedni trzymają się pewnych kanonów, inni od nich odchodzą, a ty musisz znaleźć swoją ścieżkę.

Masz w sobie chyba takiego rebelianta...

Trochę tak (śmiech). To jest taka muzyka, w której możesz przekazać dużo emocji, a emocje są dla mnie bardzo ważne.

Jak powiedziałeś, idziesz sobie przez życie z saksofonem, a masz czas na pozamuzyczne życie?

Pewnie trochę tego czasu by się znalazło, ale od dawna już go nie celebruję. Jeśli chcesz, czas zawsze się znajdzie, ale póki co wolę go poświęcać przede wszystkim muzyce.

Podrążę jednak dalej, masz pozamuzyczne zainteresowania?

Uwielbiam kontakt z drugim człowiekiem, lubię przebywać w towarzystwie. Można więc powiedzieć, że moją pasją są ludzie. Poza tym w tamte wakacje kupiłem sobie rower – kolarkę i to jest moja druga zajawka. Wprawdzie jeździłem na niej jakieś osiem razy, na więcej nie miałem czasu, ale bardzo mnie to wciągnęło. Lubię też poczytać, na przykład fantastykę, albo coś o metafizyce, sporo czytam o muzyce, ale też o buddyzmie, bo to mnie ciekawi.

Praktykujesz?

Nie, temat mnie interesuje, poza tym poszerzam swój światopogląd. Nigdy nie wiesz, co może cię pchnąć w jakąś ciekawą, mniej oczywistą stronę. Muzyka i życie mają na siebie duże przełożenie.

A jak widzisz siebie za, na przykład, 10 lat?

(śmiech) ...W ogóle siebie nie widzę, nie sięgam tak daleko. Nie chcę przewidywać i planować, bo to nie ma sensu, wolę się zaskoczyć. Ale też wierzę w projekcję własnych marzeń. Wystarczy, że spojrzę na siebie z liceum, gdy mieszkałem z rodzicami, a wieczorami patrząc w niebo marzyłem o tym, by grać i jeździć po świecie, a teraz to wszystko się spełnia.

Jest ktoś taki, z kim granie jest twoim marzeniem?

Jedno z moich wielkich marzeń już się spełniło – grałem z Leszkiem Możdżerem. To duże wyróżnienie, zaszczyt, ale też ogromna lekcja, tylko taka bez słów. Wychodzisz na scenę, grasz i się uczysz, starasz się niczego nie zepsuć, ale przede wszystkim chcesz zrobić coś w tej muzyce, by popchnąć ją jeszcze wyżej. Z kim chciałbym zagrać? Nie chcę tego mówić ani przewidywać, wolę po prostu grać.

autor: Mery Zimny

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 1/2017

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO