Wywiad

Jesse van Ruller: Aż ułożą się nuty

Obrazek tytułowy

fot. Govert Driessen

Jesse van Ruller jest jednym z czołowych muzyków holenderskiej sceny, zyskał też duże uznanie w skali światowej. Kariera tego gitarzysty nabrała rozpędu już w roku 1995, po wygraniu prestiżowego Konkursu im. Theloniousa Monka w Waszyngtonie. Mój autorytet w dziedzinie gitary – Pat Metheny, powiedział, że Jesse był jednym z najlepszych młodych gitarzystów, jakich kiedykolwiek słyszał. A ja Patowi wierzę bez zastrzeżeń…


Małgorzata Smółka: Przygotowując się do naszej rozmowy, starałam się przypomnieć sobie, kiedy i w jakich okolicznościach się poznaliśmy. Pamiętam na pewno, że razem z Maartje (Maartje Meijer, obecnie żona Jessego – przyp. MS) pojawiliście się na koncercie Anny Marii Jopek w Zaandam, ponieważ koniecznie chciałeś poznać Marka Napiórkowskiego.

Jesse Van Ruller: Też to pamiętam! Myślę, że po prostu podeszłaś do mnie po jakimś koncercie i tak się ta znajomość zaczęła.

A trochę tych koncertów było – i to w bardzo różnych składach. Ale zacznijmy od początku, pamiętasz ten moment, kiedy dostałeś pierwszą gitarę?

Tak naprawdę zaczęło się wszystko od zestawu perkusyjnego. Takiego ze sklepu z zabawkami, a wiec żywot tej namiastki instrumentu był raczej krótki. Miałem wtedy pięć, może sześć lat. W moim rodzinnym domu słuchano bardzo dużo popu. Mój tata nastawiał płytę i słuchał bardzo skoncentrowany. Siadał w fotelu, zamykał oczy i wystukiwał palcami i stopami rytmy kolejnych utworów. Stąd chyba było dla mnie oczywiste od zawsze, że muzyka nie jest tylko podkładem do czegoś. Muzyki należy słuchać i to z największą uwagą. Słuchałem więc uważnie The Beatles, The Rolling Stones, Boba Dylana, Neila Younga czy ELO. Tata pytał, jaki instrument słyszę najgłośniej, najwyraźniej. Dla mnie to zawsze była perkusja. Dla niego gitara. I wygląda na to, że jednak przeciągnął mnie na swoją stronę!

Myślę, że to był główny powód, dla którego w rezultacie wybrałem właśnie gitarę. Poszedłem do szkoły muzycznej na gitarę klasyczną. Kiedy miałem lat jedenaście, mogłem w końcu oficjalnie uczyć się w klasie gitary elektrycznej (było to możliwe rok wcześniej niż oficjalnie, bo już wtedy stało się jasne, że Jesse jest niezwykle utalentowanym instrumentalistą – przyp. MS). I od tego momentu skoncentrowałem się na gitarze elektrycznej.

Masz za sobą już ponad dwadzieścia lat kariery scenicznej. Zdaję sobie sprawę, że trudno jednoznacznie stwierdzić, co w tym czasie było, czy nadal jest, najważniejsze. Gdybyś jednak miał wybrać jakiś bardzo znaczący epizod, zdarzenie lub projekt z tych lat, co to by było?

Rzeczywiście, trudno wybrać, ale na pewno jednym z najbardziej znaczących epizodów były nagrania dla wydawnictwa Criss Cross Jazz. Dzięki tym nagraniom miałem okazję poznać wiele znakomitości jazzowych, polecieć do Nowego Jorku, gdzie otrzymałem przyspieszony kurs amerykańskiego jazzu. Chodziło nie tylko o sposób grania na instrumencie, ale cale nastawienie do nagrywania. Wchodzisz do studia, nie mając pojęcia, co tak naprawdę będzie grane, masz kilka godzin na to, aby stworzyć płytę. To, co i jak zagrasz, wiele znaczy. Nie ma powtórek, kolejnych podejść. Dla nich tam w Stanach nagranie płyty było jak zagranie koncertu. Przychodzisz, grasz i oto jest płyta.

Tym mnie bardzo zaskoczyłeś! Moje wyobrażenie o tobie jako o muzyku można określić dwoma słowami: absolutna perfekcyjność. Która nie byłaby możliwa bez sporych przygotowań. Trudno mi sobie wyobrazić ciebie w takich sytuacjach.

Z pewnością było to dla mnie wyzwanie. Tylko że tam tak się do tego podchodzi, więc musiałem się przystosować. Nauczyłem się przez to godzić się z pewnymi niedoskonałościami. Nauczyłem się też, że dzięki temu ma się sporą wolność. Inni tak robią, wiec ja potrafię również. Najwyraźniej uznano, że jestem wystarczająco dobry i dano mi tę przestrzeń do wypełnienia według własnego uznania. To jestem ja, tak gram, to mam do powiedzenia i chcę, żeby mnie tak słyszano. Okazało się, że dzięki nagranym tak płytom znalazłem dla siebie miejsce na scenie międzynarodowej – i chyba dlatego to był bardzo istotny dla mojej kariery czas.

Nagrany wtedy krążek Play-Penn Clarence Penn Quintet z 2001 roku wydawnictwa Criss Cross Jazz, z tobą na gitarze, to jedna z moich ulubionych płyt jazzowych ostatnich dwudziestu lat.

Drugim znaczącym epizodem był czas w Jazz Orchestra of the Concertgebouw w Amsterdamie. Od 1996 roku, przez dobre dziesięć lat grania w tym wspaniałym składzie bardzo wiele się nauczyłem. Dzięki temu miałem szansę zagrać z naprawdę wielkimi osobowościami świata muzyki, jak McCoy Tyner, Jim Hall, Peter Erskine, Elton John. Nie chodzi o to, że miałem jakoś wiele momentów bliskiej interakcji z nimi, ale mogłem z „pierwszej ławki” przyglądać się temu, jak pracowali, jak podchodzili do dźwięków. A to są absolutnie rewelacyjne lekcje, których w żadnej szkole się nie otrzyma. Być tak blisko źródła tej muzyki, która istnieje dzięki nim właśnie. Widzieć, czuć, jak oni to interpretują, przeżywają… Jakbym miał bezpośrednie połączenie z tradycją, z samym rdzeniem tej muzyki.

Kontynuacja muzycznej tradycji, która przecież skądś się konkretnie wywodzi. Podtrzymywanie tej tradycji, dodawanie swoich interpretacji po drodze, ale jednak najpierw dokładne zrozumienie samego sedna...

Dokładnie tak. Być chociaż przez chwilę jak najbliżej się da. Granie z genialnymi perkusistami jak Vinnie Colaiuta. Ach…

Kolejny punkt zwrotny u mnie – Mark-Anthony Turnage, genialny brytyjski kompozytor. Na początku mojej kariery udało mi się z nim kiedyś porozmawiać, głównie na temat Johna Scofielda. Wygląda na to, że zapamiętał tę rozmowę, bo kilka lat temu zaprosił mnie do zagrania specjalnego projektu zaaranżowanego dla Petera Erskine’a, zatytułowanego Blood On The Floor, realizowanego z Ensemble Modern. Zupełnie nowy i nieznany dla mnie teren, klasyka, orkiestra, dyrygent i naprawdę skomplikowana materia muzyczna. Dzięki temu spotkaniu grałem później z Orkiestrą Symfoniczną Birmingham, Czeską Narodową Orkiestrą Symfoniczną i Berlińską Orkiestrą Filharmoników pod dyrekcją Simona Rattle’a. Co dla Filharmoników Berlińskich było prawdziwą rewolucją! Ta kompozycja jest tak na wskroś nowoczesna, a Rattle do tego posadził między nimi gitarę elektryczną i perkusję. Zatrzęsło to środowiskiem na pewno.

Wróćmy do czystego jazzu i twoich własnych projektów. Stawiasz przed sobą Jjakieś konkretne wyzwania w tej dziedzinie?

Obecnie to jest raczej moja strefa komfortu – własne projekty, kompozycje. Kiedy zaczynałem, największą presję czułem w pisaniu nowych kompozycji, wydawaniu kolejnych płyt. W tej chwili wygląda to jednak inaczej. Decyzja o wydaniu płyty wiąże się z dużym ryzykiem i nakładem finansowym, który raczej już się nie zwraca w dobie streamingu. Doszedłem do takiego etapu, w którym mam komfort grania kiedy i z kim chcę, nie czując presji, aby tworzyć kolejną płytę „bo już czas”.

Prowadzisz też formację, która trochę różni się od innych twoich projektów. Mam na myśli Chamber Tones. Czy chodzi tu o mniej tradycyjne podejście?

Joris Roelofs, który gra na klarnecie, dostał propozycję zagrania w Concertgebouw (sala koncertowa w Amsterdamie – przyp. red.), w ramach programu Robeco, i zaprosił mnie i kontrabasistę Clemensa van der Feena do tego koncertu. Nie kryje się za tym jakaś większa filozofia. Po prostu zagraliśmy razem i okazało się, że jest to na tyle ciekawe, że postanowiliśmy popracować nad tym triem trochę dłużej. Niestety, na wiele klubów i instytucji muzycznych taki skład nie działał zbyt zachęcająco. Trudno było znaleźć miejsca, w których moglibyśmy zagrać ten materiał. Cisza jest tu jednym z głównych środków ekspresji i osiągnąć zamierzony cel w typowych kubach jazzowych było naprawdę trudno. Nawet w Japonii, gdzie mam dosyć sporą rzeszę naprawdę wiernych fanów, z tym składem mieliśmy problem, aby salę wypełnić. Między innymi dlatego po nagraniu dwóch płyt z Chamber Tones (Chamber Tones z 2010 i The Ninth Planet z 2012) chciałem znaleźć sposób na wypełnienie tych miejsc. Tak powstała wydana w 2015 roku płyta Phantom z utworami Joe Hendersona. Koncerty w Japonii, już w tradycyjnym składzie, w którym dołączyli do mnie Clemens van der Feen (kontrabas) i Joost van Schaik (perkusja), odbyły się przy pełnych salach. To był naprawdę spory sukces na tamtym rynku.

Jak to się stało, że akurat w Japonii odniosłeś tak wielkie sukcesy?

Największa w tym zasługa Universal Music Group, która bardzo aktywnie działała na tamtym rynku. Niestety to już były ostatnie dni tej jej działalność. Chciałbym też wierzyć, że moje granie w jakiś sposób przypadło do gustu tamtejszej publiczności.

Porozmawiajmy o twoim ostatnim duecie, z 2021 roku. Maarten Hogenhuis to młody saksofonista, z którym stworzyłeś płytę Spirits High, po raz kolejny stawiając przed publicznością wyzwanie. A przynajmniej tak mi się wydaje.

Według mnie jest to raczej bardzo konkretna muzyka, żaden abstrakt. Niektóre utwory nagrane są w wielu warstwach. Podstawą są nasze dwa instrumenty, czyli gitara i saksofon, ale używamy różnych funkcji tych instrumentów do różnych celów. To bardzo atonalne kompozycje, wydaje mi się też, że bardzo przystępne. Ale programującym koncerty i publiczności trudność znowu sprawia skład. Brakuje basu na przykład, ale te funkcje przejmuję ja swoją gitarą. Jest to jednak bardziej projekt studyjny niż koncertowy. Płyta ukazała się w 2021 roku, więc w raczej trudnym czasie na dobre sprawdzenie tego w salach koncertowych.

Pamiętam twój zaskakujący udział w zespole Hans Teeuwen & The Painkillers. Rewelacyjny skład (Benjamin Herman – saksofony, Ruben Hein – fortepian i elektryczne instrumenty klawiszowe, Kasper Kalf – bas, Joost Kroon – perkusja) z bardzo nietypowym i wyjątkowym wokalistą, jakim był komik Hans Teeuwen. Dawaliście świetne koncerty...

To było znowu coś kompletnie innego. Nagraliśmy z Hansem dwie płyty. How It Aches – angielskojęzyczna wydana w roku 2010 – a w 2015 pojawiła się Popstukken z utworami w języku niderlandzkim. Ta druga była muzycznie naprawdę dopracowana. W odróżnieniu od tworzenia i nagrywania większości płyt jazzowych, co trwa jeden-dwa dni, bo studio kosztuje, pierwszy raz nagrywałem w takim komforcie. Wchodziliśmy do studia, nie mając za bardzo pojęcia, co będziemy grali, ale mieliśmy czas. Większość moich nagrań, koncertów wymaga… hmmm, szukam słowa… subtelności. Tak, zdecydowanie subtelności. Tutaj mogłem sobie tak po prostu głośno na gitarze pograć! Naprawdę mile to wspominam.

Jak przebiega u ciebie proces komponowania? Jak dochodzi do tego, że nagle z niczego bierze się na przykład tak piękny, niezwykły, wyjątkowy utwór jak Here Comes The Sun – zdecydowanie mój ulubiony, i to w najróżniejszych wariacjach, zarówno nagrany z orkiestrą (Silk Rush, 2008), jak i w duecie z pianistą Bertem van den Brinkiem (In Pursuit, 2006). Jak ty to robisz, że każdy dźwięk przenika do samej duszy, tak intensywnie?

Zaskoczyłaś mnie akurat tym utworem. Być może mówi to więcej o tobie niż o samej kompozycji? Tu każda nuta brzmi świeżo, jasno, przechodzi nieustannie w coś nowego. Jak wschodzące słońce właśnie. Z jakiegoś powodu rezonuje to z tobą w jakiś szczególny sposób, jesteś na to wrażliwa. Takie jest zamierzenie tej kompozycji. Świeżość harmonii, akordów, z całkiem prostą i nieskomplikowaną linią melodyczną ma być jak to słońce właśnie. Wygląda na to, że reagujesz na złożoność harmoniczną w muzyce, w jazzie. Myślę, że każdy ma jakiś swój ulubiony kawałek z jakiegoś powodu. Ale akurat Here Comes The Sun było dosyć dawno, a z pewnością już dawno tego nie grałem…, ale dziękuję za komplementy.

Kiedyś nazwano cię „czarodziejem gitary”. Jak udaje ci się utrzymać najwyższy poziom wykonawczy i jednocześnie kompozytorski? To nie zawsze idzie w parze.

Nigdy nie miałem przedmiotu kompozycja, nikt mnie tego nie uczył. To przychodziło zawsze samo. Z mojej wyobraźni, poszukiwań, ciekawości. Przychodzi pomysł, często śpiewam sobie tę melodię z akompaniamentem gitary i szukam najlepszych rozwiązań, aż wszystkie nuty ułożą się w taką kolejność, jaką sobie wyobraziłem na początku. To wszystko.

Od lat jesteś pedagogiem w konserwatorium w Amsterdamie. Oprócz oczywistych zadań nauczycielskich – co dla ciebie osobiście jest ważne w procesie kształtowania młodych muzyków jazzowych?

Chciałbym im uzmysłowić, że gra się dla publiczności. Należy nawiązać ze słuchającymi kontakt, porozumienie. Że to publiczność jest ważna, a niekoniecznie współgrający muzycy. Szczególnie w tym wieku, na początku doświadczeń scenicznych jest to coś, co chciałbym studentom bardzo wyraźnie przekazać i uzmysłowić. Jak ważne to porozumienie powinno być. Często moi uczniowie przede wszystkim zajmują się tym, kto co w zespole potrafi inaczej, lepiej, więcej. Chciałoby się tak samo: inaczej, lepiej, więcej. A to nie ma nic wspólnego ze słuchaczem.

Często proponuję, aby grali dla swoich babć, mam, ciotek, wujków, dla których takie czy inne ułożenie akordu nie jest jakimś priorytetem. Grać tak, żeby opowiedzieć historię, która trafi do publiczności. Ułożyć logicznie początek, środek i koniec w taki sposób, by nikogo w połowie nie znudzić. Aby utrzymać ciekawość, nawet jeśli każda osoba na sali zinterpretuje tę samą opowieść zupełnie inaczej. Jak grać technicznie, w tej chwili można nauczyć się choćby z YouTube’a. To jest chyba najłatwiejsze w tym procesie. Cała reszta jest już trudniejsza. Mnóstwo muzyków potrafi świetnie grać. Jak się w tej masie odróżnić? Jak znaleźć swój głos, inny niż cała reszta? Tak. To jest mój priorytet w nauczaniu. I jeśli czasami uda mi się odnieść sukces, daje to szczególny rodzaj satysfakcji.

Często udaje ci się osiągnąć zamierzony cel?

Czasami! Ale ja lubię takie wyzwania. A w nagrodę raz na jakiś czas zdarzają się genialni studenci. W tej chwili to z pewnością moja studentka z Łotwy Ella Zirina. Nie często pojawia się kobieta gitarzystka, a do tego tak wyjątkowo zdolna. Jako nauczyciel muszę naprawdę się starać, aby utrzymać jej zainteresowanie i nauczyć czegoś nowego. Czasami mam wrażenie, że nieważne, co wymyślę, ona już to potrafi! To dla nauczyciela jest najwyższa nagroda. Trzeba zapamiętać jej nazwisko, bo będzie się pojawiało na muzycznych scenach coraz częściej. Jestem o tym przekonany. To znaczy, że to, co robię, ma sens.

Tagi w artykule:

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO