Wywiad

Grzegorz Tarwid: nie chodzić utartymi ścieżkami

Obrazek tytułowy

fot. Lech Basel

Grzegorz Tarwid – pianista i kompozytor. Obecnie kończy studia magisterskie w Rhythmic Music Conservatory w Kopenhadze. Grać zaczynał w prywatnej szkole, która wykształciła w nim przede wszystkim jazzowego ducha. Naukę kontynuował na wydziale jazzu w ZPSM im. Fryderyka Chopina, na Bednarskiej w Warszawie. Tam, słuchając klasyki, rozwijał i doskonalił klasyczny pianistyczny warsztat. Doświadczenie zdobywał u nestorów jazzu w Polsce, a po przeprowadzce do Kopenhagi wzbogacił je o duńską szkołę free. Siebie jako muzyka postrzega nie tylko przez pryzmat jazzu i muzyki improwizowanej. Ciągle szuka nowych inspiracji i sposobów na to, by w pełni wyrażać siebie poprzez muzykę.

Mery Zimny: Jesteś ostatnio coraz bardziej aktywny. Na stałe grasz w kilku składach – w triu Jachna/Tarwid/Karch, w duecie Diomede, sekstecie Franciszka Pospieszalskiego, międzynarodowym kwartecie Shelton/Tarwid/Jacobson/Berre, prowadzisz też swój własny kwartet z Maćkiem Kądzielą, Andrzejem Święsem i Krzysztofem Szmańdą. Do tego wszystkiego studiujesz. Wygląda na to, że jesteś bardzo zapracowanym człowiekiem.

Grzegorz Tarwid: To prawda, trochę się tego nazbierało. Dodatkowo ostatnio brałem udział w projekcie kolegi ze studiów, fińskiego perkusisty Tomiego Kämäräinena. Razem nagraliśmy płytę Waiting, która została niedawno wydana nakładem wytwórni Eclipse Music. To międzynarodowy skład, obok mnie gra w nim polski saksofonista Marek Konarski i norweski kontrabasista Petter Asbjørnsen. Poznaliśmy się na kopenhaskiej uczelni i tam zdecydowaliśmy o założeniu zespołu. Na razie odbyliśmy trasę po Finlandii z tym materiałem.

W lutym z kolei ukaże się trzeci krążek tria Jachna/Tarwid/Karch Sundial III, z gościnnym udziałem Irka Wojtczaka. Co ciekawe, jest to pierwsza w naszym przypadku płyta będąca zapisem koncertu. Postanowiliśmy odejść od nagrania studyjnego i zdecydowaliśmy się udokumentować bardziej żywiołowe granie. Także w duecie Diomede myślimy o drugiej płycie. Wraz z Tomkiem Markaniczem odchodzimy teraz od grania akustycznego na rzecz elektroniki. W projekt chcemy też zaangażować trzecią osobę – perkusistę. Bardzo chcielibyśmy, by był nim Hubert Zemler. I wszystko jest na dobrej drodze. Niebawem mamy zamiar nagrać materiał.

Jak to wszystko łączysz ze studiami?

Wraz z innymi studentami mamy to szczęście, że uczelnia daje nam dużo wolności i sporo czasu na własne rzeczy. Na początku było wręcz przeciwnie, kiedy przyleciałem do Kopenhagi na licencjat do Rhythmic Music Conservatory tego czasu było tyle, że trochę nie wiedziałem, co z nim robić. Byłem wtedy nastawiony na to, że dostanę tam jakiś program do studiowania. To przekonanie okazało się jednak mylne, to oni ode mnie wymagali takiego programu, sam musiałem go stworzyć i zrealizować. Zajęcia na uczelni, koncertowanie, nagrywanie – sam układałem sobie w tym zakresie harmonogram.

Brzmi jak ogromne wyzwanie. To dla osoby mającej do czynienia z polskim systemem nauczania mogło być trudne.

Było trudne. Choć muszę zaznaczyć, że w Polsce nigdy nie studiowałem na uniwersytecie. Uczyłem się na wydziale jazzu w ZPSM im. Fryderyka Chopina na Bednarskiej w Warszawie. Spędziłem tam cztery lata. I owszem, mieliśmy tam określony z góry program do realizacji, dlatego to podejście do studenta w Kopenhadze mnie zaskoczyło. To są dwa kompletnie różne światy, ale nie chcę ich wartościować i dzielić na lepszy i gorszy. One są po prostu inne. Każdy system ma swoje plusy i minusy.

Jak długo zajęło ci wejście w ten system i wymyślenie sposobu na siebie?

Nie było to łatwe. Najpierw musiałem oswoić się z nowym miastem i miejscem, nowym trybem życia. Samo środowisko – bardziej międzynarodowe, też było dla mnie czymś nowym, do czego trzeba było przywyknąć. Z czasem zacząłem grać z różnymi tamtejszymi muzykami, ale na początku wyglądało to tak, że umawialiśmy się po zajęciach i były to raczej jednorazowe spotkania. Teraz jest już inaczej. Obecnie na przykład pracuję w Kopenhadze z Szymonem Gąsiorkiem, z którym znamy się z sekstetu Franka Pospieszalskiego. Nagraliśmy już materiał na płytę, rozglądamy się za wydawcą. Myślimy też nad trasą po Polsce.

O cokolwiek zapytam, rzucasz jakimś nowym projektem! Zatrzymajmy się jeszcze na kopenhaskiej uczelni. Co dla ciebie, poza tym, że sam decydowałeś o toku nauki, było jeszcze zaskakującego, a może trudnego?

Pomijając fakt, że Dania jest krajem droższym do życia niż Polska, to trudną rzeczą był dla mnie język. Pomimo tego, że znam angielski, to przestawienie się w codziennym życiu na porozumiewanie się w innym języku było wyzwaniem. Natomiast zaskakujące i trudne nadal do zaakceptowania jest dla mnie podejście nauczycieli do studentów, a dokładnie sposób, w jaki egzekwują pracę. Oczywiście zdarzają się osoby, które powiedzą coś konstruktywnego w jasny sposób tak, że można później nad tym pracować. Jednak większość wykładowców jakby nie chciała swoim zdaniem urazić studenta i mówią na przykład: „coś mógłbyś zrobić inaczej” albo „coś robisz źle”, ale jednocześnie dodają, żeby się nie przejmować, bo to tylko ich zdanie, więc w sumie możesz robić, co chcesz. W Polsce dostajesz jasną informację, co robisz źle, a co dobrze. W Kopenhadze to podejście sprawia, że w zasadzie nie musisz przejmować się tym, co mówi wykładowca, jeśli mu ufasz, to możesz podjąć ryzyko.

Z drugiej strony, jak o tym myślę, to ja sam jestem dla siebie najlepszym nauczycielem, a traktując takie opinie z pewnym dystansem i zrozumieniem drugiej strony, sam mogę z nich wyciągnąć to, co dobre. To już wymaga dużej dojrzałości, ale też tego uczy ta szkoła. Na co dzień obracasz się w niej nie tylko w wielokulturowym, ale też wielogatunkowym muzycznie środowisku. I studenci pochodzą z bardzo różnych muzycznie światów, i wykładowcy. Dlatego przebywanie z nimi, jak i obserwowanie ich reakcji na pracę uczniów, jest cenne. Samemu można sobie wtedy wyrobić wielopłaszczyznową opinię, nie na zasadzie złe – dobre.

Zarówno wielokulturowe środowisko, jak i ta muzyczna wielogatunkowość to chyba jedne z cenniejszych doświadczeń, które można w ogóle zdobyć. To nauka bardziej otwartego, nieskrępowanego myślenia.

Tak, to prawda. Dodatkowo poza stricte muzycznymi wydziałami są tam też wydział produkcji muzycznej, nauczania, managementu czy kreowania muzyki elektronicznej. Jest więc sporo osób, które mogą nam muzykom pomóc nie tylko w rozwoju muzyczno-artystycznym, ale na przykład managerskim.

Korzystasz z tego?

Tylko czasami, więcej kontaktu mam z kolegami z produkcji muzycznej. Współpracuję z nimi przede wszystkim w zakresie reżyserowania dźwięku podczas nagrań. Niemniej niektórzy moi znajomi korzystają z pomocy przyszłych, uczących się managerów.

Jesteś już na piątym roku, to całkiem dużo czasu, który spędziłeś na kopenhaskiej uczelni. Czy to doświadczenie zmieniło coś w tobie, w postrzeganiu przez ciebie muzyki?

Nie patrzę już na muzykę tak jednostronnie. Kiedy byłem na Bednarskiej, myślałem, że samo ćwiczenie pomoże mi osiągnąć jakiś konkretny cel, a granie z odpowiednimi ludźmi pomoże mi zachować pewną jazzoweą stylistykę i funkcjonować w niej. To było dosyć wąskie myślenie. W Kopenhadze zobaczyłem, że swoją muzyczną osobowość mogę pokazać nie tylko w jazzie, ale też w innych stylistykach.

_DSC0660.jpg fot. Marcin Czajkowski

Ostatnimi czasy zacząłem dla przykładu eksperymentować z muzyką elektroniczną. Próbowałem też grać na innych instrumentach, między innymi na perkusji. Co ciekawe, zacząłem się też interesować pisaniem muzyki bliższej popowi. Tutaj świetnym przykładem będzie mój kolega, perkusista Albert Karch, który podczas studiów w Kopenhadze zaczął się mniej skupiać na warsztacie jazzowym, a coraz bardziej na komponowaniu muzyki elektronicznej. Aktualnie prowadzi niesamowity duet ze szwedzką wokalistką Lo Ersare – Nenne. Bardzo ciekawa sprawa, polecam ich obserwować, tworzą popowe piosenki. Myślę, że ten przykład jest świetny na zobrazowanie tego, jak można pokazać swoją osobowość w innym, pozajazzowym świecie.

Drugą rzeczą, której przez te pięć lat się nauczyłem i którą nadal rozwijam, jest aspekt managerski. Na uczelni mamy świetne zajęcia z przedsiębiorczości. Prowadzący je nauczyciel to specjalista w tej dziedzinie, który pracuje dla wielu skandynawskich artystów. Pokazuje nam, jak sami dla siebie możemy być managerami. W Polsce nie ma możliwości uczenia się od takich ludzi, ten temat wprawdzie jest poruszany, ale przez nauczycieli, profesorów na akademii, a nie przez praktyków.

Bycie zarówno muzykiem, jak i własnym managerem wymaga chyba dużej dyscypliny?

Tak. Zazwyczaj traktuje się to jako ciężką, mozolną pracę, coś na miarę prowadzenia własnego biura. Można też podejść do tego bardziej kreatywnie i zastanowić się, jak wyjść do ludzi spoza świata muzycznego. Wymaga to spojrzenia na własną działalność bardziej interdyscyplinarnie i podjęcia próby pokazania siebie w dziedzinach pozamuzycznych. Mnie osobiście daje to wiele do myślenia, sprawia też, że znajduję nowe inspiracje.

Wspomniałeś, że zacząłeś eksperymentować z muzyką elektroniczną. To już bardzo popularny trend wśród jazzmanów.

Zgadza się. Coraz częściej używam elektroniki, mam keyboard Nord Stage, który jest fenomenalny. Posiada sample instrumentów akustycznych, na przykład fender rhodes’a czy fortepianu, można też na nim tworzyć własne brzmienia. Często nagrywam jakieś dźwięki ze środowiska naturalnego i świata, który mnie otacza, a później instaluję je na klawiaturze tego instrumentu. Mogę się później nimi bawić, przetwarzam je, zmieniając na przykład częstotliwość. To świetny impuls do poszukiwania własnych brzmień. Poza tym używam programu Ableton do nagrywania, miksowania i tworzenia muzyki.

Istnieje prawdopodobieństwo, że kiedyś odejdziesz tak bardzo od jazzu, że będziemy słuchać cię już nie na festiwalach jazzowych, a na przykład na scenie muzyki elektronicznej bądź jeszcze innej?

To jest ciekawy temat i ciekawa perspektywa. Szczerze, jest to też rzecz, o której coraz częściej myślę i która zaprząta mi głowę. Niemniej jest to wizja odległa, rzecz, której nie planuję, po prostu czasami wyobrażam sobie siebie w innej muzycznej rzeczywistości. Na razie skupiam się jednak na projektach, w których obecnie działam, czas pokaże, co będzie dalej. Kwestia jest na pewno otwarta, nie wykluczam zmian i jestem na nie otwarty.

Dużo grasz z młodymi muzykami, ale nie brakuje ci doświadczeń z tymi starszymi – nestorami polskiego jazzu. To dla ciebie ważne, by zachować równowagę i łączyć świeżość z doświadczeniem?

To prawda, sporo grałem z nestorami. Najlepsze doświadczenia zdobyłem, koncertując ze Zbigniewem Namysłowskim, ale to było już dość dawno, w czasach Bednarskiej. Było to jednak doświadczenie skoncentrowane bardziej na warsztacie jazzowym. Im jestem starszy, tym częściej zauważam, że mogłem wtedy potraktować to jako możliwość wyeksponowania siebie i swojej świeżości. Wtedy byłem jednak pod dużym wpływem jazzowych wzorców i bardziej skupiałem się na ich odtworzeniu niż na własnej interpretacji. Niemniej gra z ludźmi pokroju Zbigniewa Namysłowskiego była dla mnie dużą nauką. Teraz już staram się to, co tworzę, traktować po swojemu i nie chodzić utartymi ścieżkami.

Musiałeś ze sobą, we wcześniejszym okresie, walczyć, by grać po swojemu, czasami wywracać wzorce? Kopenhaskie doświadczenia na pewno wiele ci w tym zakresie dały...

To była dość ciężka umysłowa, ale też duchowa praca. Trudno to streścić i ubrać w słowa. Polegało to na próbowaniu wielu różnych ścieżek. Bywało różnie. Kopenhaga nauczyła mnie, w jaki sposób mogę wydobyć własną osobowość w różnych kontekstach.

Jak w ogóle trafiłeś do Kopenhagi? Z tego, co mówisz, wynika, że nie był to taki świadomy wybór, w tym sensie, że nie zdecydowałeś się na tę uczelnię ze względu na to charakterystyczne podejście do nauczania i do studenta.

To była dosyć spontaniczna decyzja, na którą złożyło się jednak kilka czynników. Jednym z nich był mój nauczyciel na Bednarskiej – Michał Tokaj, który poradził mi, bym rozważył opcję studiów poza granicami kraju. Niemały wpływ miały na mnie też koncerty w Pardon To Tu w Warszawie, podczas których obserwowałem między innymi skandynawskich artystów i sposób, w jaki tworzą muzykę. To było dla mnie silne przeżycie. Dodatkowo sam z niektórymi mogłem obcować podczas International Jazz Platform – warsztatów organizowanych przez Macieja Obarę w Łodzi. Wykładali tam między innymi członkowie jego międzynarodowego kwartetu. Ostatnim czynnikiem była po prostu porada kolegi Franka Pospieszalskiego, który rozpoczął studia rok przede mną. Kiedyś, po jakimś koncercie, zaczął mi opowiadać, jak wspaniale jest na tej uczelni, i zachęcał, żebym też spróbował. W końcu pewnego dnia, nic nie planując, wysłałem zgłoszenie, później pojechałem na egzaminy wstępne i tam już zostałem. Tak trochę pokierował mną los.

Wspominałeś o skandynawskich muzykach, ta scena była i nadal jest dla ciebie jedną z bardziej interesujących?

Na pewno, było tak jeszcze przed czasami Bednarskiej. Kiedy dorastałem, wychowywałem się na płytach wytwórni ECM. Pierwszym jazzowym krążkiem, który dostałem, była Litania Tomasza Stańki z muzyką Krzysztofa Komedy, w której nagraniu brali udział skandynawscy muzycy. Odpowiadał mi ten specyficzny chłodny skandynawski klimat, charakterystyczny pogłos i brzmienia bardziej ciemne niż jasne. Taka muzyka od dawna podskórnie mnie inspirowała. Kocham też twórczość tria Esbjörna Svenssona. Poza tym wszystkim w młodości sporo słuchałem solowych albumów Keitha Jarretta.

Czyli bardziej chłód i przestrzeń niż nasza słowiańska melancholia?

Tak. Miałem w życiu taki okres, kiedy starałem się odtworzyć pewien kulturowo-muzyczny fenomen, którym jest to chłodne, ciemne skandynawskie brzmienie. Z czasem zacząłem bardziej starać się łączyć takie inspiracje z własną muzyką, która wyrasta jednak z polskich wzorców. Wydaje mi się to cenniejsze i bardziej istotne. Fajnie robi to na przykład Kamil Piotrowicz ze swoim sekstetem. Słychać u niego otwarte, kopenhaskie myślenie, ale jest w tym też odczuwalna nuta wywodząca się z naszych klasycznych wzorców.

Właśnie, także u ciebie słychać spore wpływy muzyki klasycznej. Nie mam tu na myśli warsztatu i techniki gry. Jak zaczynałeś, od początku był fortepian i szkoła muzyczna?

No właśnie u mnie wyglądało to wszystko trochę inaczej niż u większości pianistów jazzowych. Zacząłem od prywatnej – Autorskiej Szkoły Muzyki Rozrywkowej i Jazzu im. Krzysztofa Komedy, w której uczył mnie prof. Wojciech Kamiński. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych był jednym z niewielu w Polsce pianistów – przedstawicieli jazzu tradycyjnego. Wiele mu zawdzięczam. W szkole tej bardziej nauczyłem się pewnego jazzowego ducha niż samej techniki pianistycznej. Na niej skupiłem się później, w czasach Bednarskiej, a wzięło się to z tego, że sam zacząłem słuchać sporo muzyki klasycznej. Pochłaniałem jej więcej niż jazzu. Naturalnie zacząłem się bardziej interesować Beethovenem, Szostakowiczem czy Lutosławskim niż Jarretem czy płytami z ECM. Muzyki klasycznej słuchałem niemal w każdej sytuacji, było to dość osobliwe doświadczenie. Później, w Kopenhadze, to właśnie ona pomogła mi się odnaleźć i miała wpływ na to, kim jestem dzisiaj. Ukształtowała mnie.

Muzyka klasyczna – ten rodzaj myślenia, zwłaszcza na poziomie kompozycyjnym, pomógł mi także w pisaniu własnych rzeczy. Obok niej największą moją inspiracją jest postać i twórczość Marcina Maseckiego – klasycznego pianisty, który bierze tę muzykę i przekształca ją na swój własny, dekonstrukcyjny sposób, który jest dla mnie jedyny w swoim rodzaju, bardzo świeży i aktualny. To, co on robi, przypomina mi, by nie tylko inspirować się muzyką klasyczną, ale też brać ją na swój warsztat.

Kiedy zająłeś się komponowaniem?

Pierwsze doświadczenia miałem na Bednarskiej, ale były one dosyć luźne. Poważniejsze prace to już studia w Kopenhadze, gdzie zacząłem komponować na potrzeby różnych składów. Miałem na przykład bardzo dobre zajęcia z kompozycji, podczas których byliśmy dzieleni na różne grupy i co tydzień trzeba było na ich potrzeby napisać jakiś utwór. Ludzie tam związani byli z różnymi gatunkami muzyki, grali na różnych instrumentach, czasami trafiały się dziwne składy – na przykład dwa fortepiany, dwie gitary, perkusja i wokal. Napisanie czegoś nie zawsze było więc łatwe, ale uczyło nieszablonowego myślenia i otwierało głowę.

Jak wygląda u ciebie proces komponowania?

Kiedyś starałem się jak najściślej zdefiniować ramy swojej muzyki, zapisać, w jaki sposób utwór ma przebiegać, jak się rozpoczynać, rozwijać i kończyć. Jednak im jestem dojrzalszy, tym więcej miejsca pozostawiam na improwizację. Często biorę na warsztat pomysły, które wyimprowizowałem, ćwicząc czy grając koncert, i rozwijam je na różne sposoby. To podejście trochę analityczne. Skorzystałem tu z rady pianistki Kris Davis – jednej z wiodących postaci na amerykańskiej scenie improwizowanej – z którą miałem lekcje. W ramach rozwijania techniki i warsztatu kompozytorskiego, jak też improwizatorskiego, pisze ona swego rodzaju etiudy fortepianowe z wykorzystaniem pomysłów, które powstają w trakcie ćwiczeń czy koncertów. Utwory te tworzy przede wszystkim na własne potrzeby. Sam staram się to jak najczęściej robić.

Kiedy grasz, częściej ponoszą cię emocje czy musisz wcześniej mieć wszystko przemyślane i przeanalizowane?

Wszystko zależy od tego, nad jakim utworem pracuję. Czasami jest tak, że punkty wyjścia muszą być naprawdę ściśle określone, by wszystko zabrzmiało tak, jak to sobie zaplanowałem, i by powstał pewien obraz całości, na którym mi zależy, a który może mnie zainspirować do improwizacji. Ale mam też takie utwory składające się z luźnych motywów, które mogę, ale nie muszę, wykorzystać.

Ostatnio pracowałem nad utworem, który traktował improwizację jako element kompozycji. Grało go – osobno, pięciu pianistów, wszystko podczas festiwalu, który wymyśliłem i zorganizowałem. Odbył się on początkiem stycznia w Klubie SPATiF-u w Warszawie. To dosyć specyficzny festiwal, w którym nie chodzi o granie koncertów, bardziej chciałem pokazać pracę poszczególnych pianistów, zwłaszcza nad ich własnym stylem i muzyczną osobowością. Na początku myślałem nad tym, by każdy z nich pokazał, w jaki sposób regularnie ćwiczy, jakie ma rytuały etc. Stwierdziłem jednak, że będzie to zbyt ogólne – jeśli każdy pokaże jakieś wprawki, ćwiczenia, gamy i tyle, to wszystko będzie bardzo mgliste. Dlatego postanowiłem napisać utwór – jedną kompozycję, którą przekazywałem muzykom na żywo, dopiero w trakcie występów. Chodziło o to, by publiczność mogła usłyszeć odmienne podejścia do tego samego materiału i zobaczyć, jak różnie można go budować, praktycznie od zera, oraz w jaki sposób różne osobowości muzyczne pracują nad własną interpretacją. Dla mnie osobiście była to też próba oddania czegoś własnego innym i pozwolenia, by to zostało przez nich zinterpretowane.

Ty byłeś pomysłodawcą tego festiwalu? Kto wziął w nim udział?

Tak, ja go wymyśliłem. To projekt na zaliczenie semestru w Kopenhadze. W związku z tym, że jest on bardziej wyjazdowy, przeznaczony na projekty realizowane poza uczelnią, pomyślałem, że taki festiwal będzie nie tylko dobrym, ale też owocnym pomysłem. W samej realizacji pomagał mi między innymi manager SPATiF-u. Do udziału zaprosiłem wspomnianego wyżej Kamila Piotrowicza, mojego profesora z Bednarskiej Andrzeja Jagodzińskiego, Piotrka Zabrodzkiego i kompozytora muzyki klasycznej Andrzeja Karałowa, który porusza się w elektroniczno-ambientowej stylistyce. Poza tym był też Albert Karch, chciałem bowiem, by pojawił się też inny muzyk, ale z własną wyrazistą osobowością. Wszyscy oni nie grali na scenie, instrument ustawiony był wśród publiczności, by kontakt był jeszcze bardziej bezpośredni.

Co czeka cię w tym nowym roku, poza domykaniem studiów magisterskich?

Marzy mi się nagranie płyty z Marcinem Maseckim. Zagraliśmy razem w kwietniu, w Studiu im. Witolda Lutosławskiego, Koncert Fortepianowy F-dur Gershwina. Miałem tam swój minirecital, do którego dołączył Marcin, i graliśmy na cztery ręce. Mieliśmy też kilka luźniejszych muzycznych spotkań, podczas których graliśmy na dwa fortepiany. Zdecydowałem więc, że napiszę dla nas kilka utworów i to wydam. Ponieważ Marcin jest niezwykle zajętym człowiekiem, projekt musi być bardzo konkretny i starannie dopracowany.

Co na tym etapie rozwoju jest dla ciebie najważniejsze?

To trudne pytanie. Myślę, że nieco się rozdrobniłem na wiele różnych projektów. Każdy z nich jest dla mnie ważny, każdemu chciałbym poświęcić całego siebie. Z drugiej strony myślę o twórczości solowej i pracy nad solowymi koncertami. To jest aktualnie bardzo ważna dla mnie rzecz, by móc oddać całą swoją osobowość i opowiedzieć o tym, kim muzycznie jestem, będąc samemu na scenie.

Planujesz już pewnie taki projekt…

Tak, powiem więcej, coś już mam. W październiku miałem możliwość zagrania koncertu solowego w Nowym Jorku. Całość nagrałem i mam nadzieję, że uda mi się to wydać, a jeśli nie, to po prostu udostępnić w sieci, by każdy mógł posłuchać.

Gdzie planujesz zatrzymać się po studiach? Dania, Polska, a może jakiś inny kierunek?

To kolejna rzecz, która zaprząta mi głowę. Wszystkie trzy opcje są na razie otwarte, ale wydaje mi się, że najbardziej chciałbym jeszcze popodróżować, a Danii i Polski trzymać się, jako takich muzycznych gniazd, gdzie mogę grać i pracować z muzykami. Wydaje mi się, że ważne dla mnie na tym etapie jest i będzie podróżowanie i poznawanie nowych ludzi, którzy też grają, ale ich doświadczenia i inspiracje wyrastają z różnych kultur. Kluczowy dla mnie jest rozwój i ciągłe poszukiwanie nowych inspiracji.

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 1/2019

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO