fotografie Piotr Gruchała
Ewa Bem – nigdy nie dzieliła swojej kariery na jazz i muzykę popularną. Śpiewała, wkładając w to całe serce, niezależnie od stylistyki, w jakiej się poruszała. Jej przykład dowodzi, że prawdziwa muzyczna osobowość nie potrzebuje szufladek w postaci gatunków. Chociaż z drugiej strony trzeba przyznać, że jazzowy background dawał jej dużą przewagę. Jarek Śmietana napisał o niej w swoim Story of Polish Jazz „wulkan swingu i feelingu”. To prawda, swing płynie w jej żyłach – niebywała łatwość i lekkość frazowania przez kilka dekad zjednywała jej wiernych wielbicieli. Zawsze dbała o repertuar, nie śpiewała modnych rzeczy dla poklasku. Osobiste przeżycia zmusiły ją do przerwania kariery. Ale Ewa Bem nie byłaby sobą, gdyby nie wróciła na scenę. Choćby tylko po to, żeby pożegnać się z publicznością i swoimi ukochanymi muzykami na własnych warunkach.
Jerzy Szczerbakow: Zacznijmy od pani współpracy z formacją Swing Session. Czy ten wczesny swingowy epizod można uznać za właściwy początek pani zawodowej kariery?
Ewa Bem: Och, nie! To nie był epizod! Nie da się pożegnać ze swingiem. Czuję go we krwi i zawsze mogę po niego sięgać. A kochany to był czas – pomysł płyty Be a Man i propozycja jej nagrania wyszła od nieodżałowanego Henia Majewskiego. Moim zdaniem to dobra płyta, może nawet więcej niż dobra [śmiech]. Wtedy też lepiej poznałam Andrzeja Jagodę Jagodzińskiego, z którym nie traciłam się z oczu przez ostatnie ponad dwadzieścia lat. Jednak moje absolutne początki to super grupa Bemibek, z moim bratem Aleksandrem Bemem i krakowskim pianistą Andrzejem Ibkiem.
Dlaczego grupa Bemibek była tak ważna na samym początku? Czego się pani w niej nauczyła, co szczególnie przydało się w późniejszej karierze?
Od niej wszystko się zaczęło – blisko 50 lat mojego artystycznego życia. Oczywiście w solowej karierze – jak ja nie lubię tak mówić – rozwijałam swój warsztat wokalny i swoje muzyczne poszukiwania, ale to Bemibek był moją katapultą do wszystkich dalszych muzycznych działań. Tam nauczyłam się pokory i skromności. Tam byłam całkowicie u siebie i niczego się nie bałam. Nie musiałam wybierać, decydować ani odmawiać w pojedynkę.
Bemibek absolutnie nie gonił za sławą, kasą i pozycją na muzycznym ryneczku. Pierwsze lata obywaliśmy się bez stałego menedżera i nie w głowie nam były żadne pozamuzyczne układy. Naszą jedyną pasją było śpiewanie, no i granie.
A jakie znaczenie miała dla pani na wczesnym etapie współpraca ze Zbigniewem Seifertem?
Niestety nie do końca można to nazwać współpracą. Spotykaliśmy się sporadycznie. Był wspaniałym chłopakiem i niewątpliwie genialnym muzykiem.
Pamięta pani może jakieś wydarzenia dające wyobrażenie o tym, jakim był człowiekiem?
Naprawdę byłabym szczęśliwa, mogąc częściej śpiewać ze Zbyszkiem Seifertem w czasach, kiedy go spotykałam, ale tak nie było. Naturalnie znałam go i byliśmy nie raz na jednej scenie, ale byłoby nadużyciem mówienie o współpracy. Już wtedy był Mistrzem i tym samym trochę mnie onieśmielał. Pamiętam jego stałe skupienie i otaczającą go jakąś tajemniczość.
Nie zapomnę, jak Zbyszek po długim, oj, dłuuugim jam session, w wesolutkim nastroju, wracając przez krakowski Rynek, wodował swoje skrzypce w futerale w fontannie. Patrzyliśmy jak dryfują, co było dla mnie wówczas niespodziewanie miłym doznaniem…
Jedną z najważniejszych płyt polskiego jazzu jest ta nagrana przez panią w połowie lat osiemdziesiątych z Markiem Blizińskim. Jak wspomina pani swoją z nim współpracę?
Janek Borkowski, niezmiernie kreatywny redaktor dawnej, świetnej Trójki, zaproponował duet wokalu z gitarą. I to jaką! Marek Bliziński był geniuszem gitary. Wiem, że to brzmi trochę sztampowo, ale rzeczywiście nim był. Przy okazji stał się dla mnie prawie bratem. Mieliśmy na koncie mnóstwo wspólnych muzycznych działań. Wiele koncertów, podróży i prób w duecie, najczęściej u mnie w domu. Lubił dobrą herbatę i ciacha. Marek to dla mnie ktoś bez miary wyjątkowy. Płytę Dla ciebie jestem sobą nagraliśmy „na setkę” – tylko on i ja w studiu. Utwory powstawały bez jakichkolwiek nakładek i powtórek.
Powiedziała pani, że był jak brat. Czy były jakieś sytuacje, kiedy bardzo pomagał?
Marek był mi jak Brat. Podobnie jak Andrzejek Zaucha, a później Andrzej Jagodziński. Rozumieliśmy się muzycznie i niemuzycznie po prostu znakomicie. Na wspólnych wyjazdach trzymaliśmy się blisko. Kiedyś odbyliśmy niezwykłą podróż z Jazz Yatra w Bombaju oraz dwa miesiące trasy w ZSRR z programem Nam pjesnia wsjegda prigaditca. Był dla mnie wsparciem przy wspólnym zwiedzaniu tego dziwnego kraju. A w Soczi smażył się ze mną na plaży , tłumacząc mi przy tym zawiłości harmonii jazzowej. Kiedyś przyjechał po mnie i ruszyliśmy po sklepach w poszukiwaniu szafki do łazienki... Znałam doskonale jego żonę Teresę i ich dzieci. Choć był skryty i małomówny, powierzał mi swoje zmartwienia, myśli i przeżycia. Bardzo byłam do Mareczka przywiązana. Dzięki niemu nagrałam, nie wiem, czy nie najlepszą moją płytę – Dla ciebie jestem sobą.
W roku 1971 otrzymała pani nagrodę na festiwalu Jazz nad Odrą i równolegle z zespołem Bemibek na Festiwalu Piosenki w Opolu. To wtedy chyba po raz pierwszy pani kariera zaczęła toczyć się dwutorowo. Z perspektywy czasu może pani powiedzieć, że któryś z tych obszarów panią bardziej pociągał?
To była zawsze moja mała zmora – konieczność określenia się w jednym gatunku. Do dzisiaj nie umiałabym tego zrobić. Zresztą po co? Większych wpadek repertuarowych nie zaliczyłam, zawsze pociągały mnie różne konwencje, brzmienia i style. Unikałam „chały” i bezmyślnej muzyki. I cześć!
Wystąpiła pani jako aktorka i piosenkarka w jedynym filmie – kultowym Misiu w reżyserii Stanisława Barei. Jak doszło do realizacji tego dość niecodziennego pomysłu?
Zaprosił mnie Staszek Tym. Początkowo miałam tylko nagrać urokliwą pastorałkę Lulejże mi lulej – kompozycję Jerzego Derfla ze słowami Staszka Tyma. Później zabrali mnie jednak na plan tego kultowego filmu. Po drodze Stasio w tej okropnej filmowej peruce tłumaczył mi, o co chodzi w fabule. Nic nie zrozumiałam. Plan zupełnie mnie zamurował. Ci dziwni ludzie na zamarzniętym bajorku. Po kilku godzinach czekania w równie kultowym fiacie 126p, w towarzystwie Rafała Olbińskiego, który miał być św. Józefem, stanęliśmy na planie. „Czy zgodzisz się, żeby oblać cię wiadrem błota i słomy?”. „Panowie – odpowiedziałam – po tylu trudach, mam się głupowato wycofać?” Zgodziłam się i tak się stało. Na szczęście nie trzeba było robić dubla.
Powróćmy do postaci, które w pani karierze były szczególnie ważne…
Tak, byli jeszcze inni ludzie, którzy wywarli na mnie tak duże wrażenie, że poszłam tam, gdzie proponowali. Oprócz wymienionych – Majewskiego, Blizińskiego i Jagodzińskiego – to w pierwszej kolejności Jan Ptaszyn Wróblewski, Wojciech Karolak, Winicjusz Chróst. Wszyscy oni byli nie tylko moimi muzycznymi przewodnikami, ale też autorytetami w sprawach duszy i intelektu. Także pod względem poczucia humoru. To cecha, bez której nie warto żyć [śmiech].
A czy w pani muzycznym życiu ważną rolę odgrywał blues?
Nie. Owszem, kilkakrotnie flirtowałam z bluesem, w Grupie Bluesowej Stodoła i w przypadku cyklu bluesów nagranych dla Trójki z Januszem Bogackim i Maciejem Zembatym. Swoją drogą, ile dobrego zrobiła dla muzyków Trójka! Nigdy nie pogodziłam się z brutalnym mordem na Trójce. Byłam i jestem admiratorką talentu Tadeusza Nalepy i wielu bluesmanów, jednak traktuję z wielkim poważaniem ten wymagający gatunek i wiem, że na pewno nie każdy może być bluesmanem.
Ma pani swoje ulubione przeboje?
Bardzo mało słucham siebie. To chyba dosyć powszechne wśród muzyków. Kocham na zawsze Gram o wszystko Jerzego Wasowskiego i Wojciecha Młynarskiego, kilka piosenek Winka Chrósta z płyty Co z tego dziś masz, wszystko, czym zaszczycili mnie Wojtek Karolak czy Ptaszyn Wróblewski. Nie mogę jednak zbyt często tego słuchać… No, jest kilka tytułów, ale naprawdę niewiele.
Mając ochotę na posłuchanie muzyki, co najchętniej pani wybiera? Starsze nagrania czy może coś nowego? Jazz, klasyka, pop?
Słucham stale i wszystkiego, na różnych nośnikach. Muzyki młodej, starszej, bardzo starej i takiej z dzisiaj. Jazzu, popu i klasyki. W tej sytuacji nie będę wymieniać nazwisk i nazw, jednak mogę powiedzieć, że mam dwoje wykonawców od muzykoterapii. Szczególnie, jeśli szukam spokoju, a to zdarza się coraz częściej. To zawsze Astrud Gilberto i James Taylor. Warto posłuchać, mówię wam.
Na płycie Kakadu poznaliśmy panią również jako autorkę tekstów. Czy pisze je pani nadal?
Lubię Kakadu. Lubię piosenki, które skomponował Joachim Mencel – cóż to za facet! Lubię też swoje teksty z tej płyty. Tego nie wypada mówić o sobie, choć nie wiem dlaczego… Mam na koncie polskie teksty do amerykańskich standardów, rok cotygodniowych felietonów do Gali, bardzo liczne teksty okazjonalne, nie tylko rodzinne [śmiech]. Pojedyncze teksty na inne płyty. Piszę na różne okazje. Fajnie się pisze o miłości, w jej różnych wydaniach , więc i ja najwięcej o niej. Choć to trochę banalne…
Jak ocenia pani muzykalność Polaków? Coś się zmieniło w tej kwestii od czasów, kiedy pani zaczynała?
No tak... Jestem w wieku, kiedy takie pytania to, niestety, normalka [śmiech], ale OK – odpowiem. Według mnie Polacy nie potrafią śpiewać. Mało tego – nie lubią! Nie lubią słuchać muzyki, która nie jest w modzie. Stacje radiowe zarzuciły nadawanie różnych muzycznych gatunków. Nie działają, o ile wiem, chóry szkolne. Nie słychać dobrych piosenek dla przedszkolaków, ani Chopina, ani wspaniałej polskiej muzyki ludowej. Jazzu – oprócz specjalistycznych audycji – Polacy zwyczajnie się chyba boją. Nie pozwala im się poznać happy jazzu czy jazzu do tańca. W mojej młodości znało się Kabaret Starszych Panów z jego niełatwymi przecież piosenkami Jerzego Wasowskiego i Jeremiego Przybory. Bez trudu trafiało się w mediach nawet na arie operowe i operetkowe, choć tych akurat nie trawię. A jak się śpiewało – to się śpiewało. Nie mruczało, stękało i szemrało pod nosem.
Obserwuje pani zmiany, jakie zachodzą w jazzie, a zwłaszcza w wokalistyce? Czy coś pani w nich przypadło do gustu?
Kiedy znajduję w wokalistyce prawdę i osobowość, to wszystko mi się podoba. Ogólnie uważam, że młodzi to potęga i wiedzą, co robią. Mam do nich wielkie zaufanie. Jazz musi się zmieniać, bo wszak wszystko się zmienia. No i gitara!
Jest szansa, że zobaczymy jeszcze panią kiedyś na scenie?
I to jaka szansa! Choćby z okazji mojego jubileuszu pięćdziesięciolecia na scenie! Kurczę, szmat czasu…