Wywiad

Dorota Miśkiewicz: Chodzenie po linie

Obrazek tytułowy

fot. Piotr Fagasiewicz

Skrzypaczka, która śpiewa. Przywiązana do jazzowej tradycji, kochająca muzykę klasyczną, ale z sercem bijącym również dla muzyki brazylijskiej. Dorota Miśkiewicz twierdzi, że dzieło życia ma już chyba za sobą. Pod swoim nazwiskiem nagrała siedem albumów, jeszcze więcej współtworzyła, będąc gościem. Nie spoczywa jednak na laurach, nadal szuka i nagrywa. Przez lata jej mistrzem i mentorem był tata, wybitny saksofonista Henryk Miśkiewicz, z którym – ale też z bratem, perkusistą Michałem Miśkiewiczem – planuje nagrać jedną z kolejnych płyt.

Mery Zimny: Nadal mamy w pamięci nie tak odległy okres restrykcyjnej izolacji społecznej. Jaki to był dla ciebie czas?

Dorota Miśkiewicz: Od początku wiedziałam, że musi to być okres przejściowy, nie da się przecież zatrzymać świata. Ta świadomość bardzo mi pomogła. Zamknięcie w czterech ścianach nie jest dobre, dla mnie bardzo ważny jest kontakt z drugim człowiekiem, to z życia codziennego i obcowania z ludźmi czerpię inspiracje. Natomiast w tym czasie pozwoliłam sobie na odpoczynek, ale dokończyłam też kolejną płytę, co w normalnym trybie, czyli koncertując, najprawdopodobniej by mi się nie udało. Nagrywanie i koncertowanie wymagają zupełnie innych rodzajów energii, które trudno jest mi pogodzić. Ten niespodziewany spokój pozwolił mi skupić się tylko na płycie i doprowadzić proces jej powstawania do końca.

O płycie porozmawiamy później, teraz natomiast chciałam cię prosić o rozwinięcie tego, co sama o sobie piszesz na stronie internetowej: „Artystka jednocześnie nostalgiczna, staroświecka i wiecznie poszukująca...”. Z jednej strony staroświecka, z drugiej poszukująca?

Jest we mnie ogromny szacunek dla mistrzów i dla czasów, kiedy kompozytor, autor tekstu i wykonawca, to były trzy osobne funkcje i specjalizacje. To sprzyjało powstawaniu muzyki na najwyższym poziomie. Poza tym myślę, że to słychać – w swoich piosenkach dość mocno zwracam się ku przeszłości. Z kolei poszukiwania są spowodowane chęcią otwierania się na nowe, dlatego uczestniczę w bardzo wielu projektach, nie tylko własnych, przyjmuję też zaproszenia od innych muzyków. Dzięki temu moje życie muzyczne jest kolorowe, a ja nie narzekam na nudę. Chyba takie najbardziej dla mnie znaczące poszukiwania brzmieniowe zawarłam na płycie Ale. Wtedy z producentem Bogdanem Kondrackim szukaliśmy różnych dziwnych rozwiązań, które on nazwał elektroniką organiczną. Teraz te wszystkie projekty, w których biorę udział, dają mi różne nowe możliwości. To, że nie zamykam się tylko w tym, co sama tworzę, że dostaję zaproszenia od innych artystów, uważam za niebywałe szczęście. Lubię, kiedy ktoś podaje mi własne aranżacje, w których muszę się odnaleźć.

Nie tak dawno przeżyłam piękną muzyczną przygodę z Pawłem Tomaszewskim, który dla Chóru Polskiego Radia zaaranżował różne utwory Chopina. Aranże zostały rozpisane na chór, jazzowe trio i mój głos. Dostałam nuty, których musiałam się nauczyć. Być może niektórych rzeczy sama bym nie wymyśliła, bo na przykład wydawałyby mi się zbyt trudne. Jednak dzięki temu, że dostałam ten materiał gotowy, podjęłam wyzwanie, zaczęłam ćwiczyć, zastanawiać się, konsultowałam nawet z bratem patenty na śpiew w różnym metrum. Bardzo lubię robić takie rzeczy. Sam koncert był dla mnie wielkim uniesieniem, odbył się jeszcze w czasie izolacji, a więc bez publiczności. To było mocne, niełatwe doświadczenie, które bardzo wszyscy przeżyliśmy.

Występ z Pawłem Tomaszewskim i Chórem Polskiego Radia był chyba znaczącym dla ciebie wydarzeniem. Z jednej strony był to pierwszy występ po dłuższej przerwie związanej z czasem izolacji społecznej, z drugiej – regularnie wracasz do klasyki, oczywiście nie wprost, ale ona stanowi stały punkt odniesienia na twojej artystycznej drodze.

Muzyka poważna nie była czymś, co królowało w moim domu rodzinnym. Tam słuchało się jazzu, do którego przywykłam. Jednak ponieważ studiowałam klasyczne skrzypce, naturalnie zaznajamiałam się z tą muzyką i literaturą, uczyłam się jej. Mam wielki szacunek do tego gatunku. Zawsze bardzo dobrze współpracuje mi się z muzykami klasycznymi. Wynika to chyba z pewnego specyficznego rodzaju wrażliwości, której człowiek uczy się podczas studiów na akademii, wrażliwości, która jest inna niż ta jazzowa.

Takie porozumienie znalazłaś z gitarzystą Łukaszem Kuropaczewskim, z którym nagrałaś na razie jeden utwór. Zaskoczyła mnie ta współpraca. Kuropaczewski to wirtuoz swojego instrumentu i jeden z najwybitniejszych polskich gitarzystów klasycznych. Jest to jednak pewna nisza, do której ludzie spoza klasyki chyba rzadko zaglądają. Opowiedz, jak doszło do tej współpracy.

Z Łukaszem znamy się od lat, lubimy się i wzajemnie cenimy. Jakiś czas temu zaprosił mnie do swojego solowego recitalu, który grał w TVP Kultura. Szukaliśmy wtedy utworu, który moglibyśmy wspólnie wykonać, i padło na Água e Vinho Egberto Gismontiego. Grał z nami jeszcze pianista Aleksander Dębicz, który zaaranżował utwór. W okresie izolacji wróciliśmy do tej kompozycji, Łukasz zadzwonił do mnie z propozycją, by raz jeszcze ją nagrać, tyle że na odległość i z towarzyszeniem wspaniałego wiolonczelisty Marcina Zdunika. To nagranie było dla mnie dziwnym doświadczeniem. W TVP Kultura graliśmy wszyscy razem, wspólnie tworzyliśmy tę muzykę, a tutaj każdy z nas musiał się dograć do gitary Łukasza. Musieliśmy więc podążać za gitarą, oddychać niemal jednym oddechem, który wyznaczał ten instrument. To oznaczało bycie idealnie z Łukaszem, uważne wsłuchiwanie się w jego grę, a to jest coś, co pamiętam z klasyki – granie idealnie z drugim człowiekiem tak, jakbyśmy razem oddychali. Bardzo podoba mi się to nasze nagranie i jestem szczęśliwa, że Łukasz mnie do niego zaprosił.

Miskiewicz_9.jpg

Czyli po tych latach nauki została naturalna potrzeba kontaktu z klasyką, potrzeba obcowania z tą, jak to określiłaś, inną wrażliwością.

Tak, to jest muzyka, która wzrusza, muzyka, w której jest głębia. Jeśli tylko jest możliwość takiej współpracy, staram się w nią angażować. Lubię chodzić na koncerty nie tylko do klubów jazzowych, ale też na przykład do filharmonii.

Oprócz tego wspominałaś już o dużym kolorowym świecie i wielu różnorodnych współpracach. Grywasz z tatą, Henrykiem Miśkiewiczem, koncertujesz w duecie z Markiem Napiórkowskim oraz z Atom String Quartet. Z drugiej strony są recitale z Arturem Andrusem, współpraca ze środowiskiem raperskim, w projekcie Pawbeats Orchestra, czy muzykowanie z ludową śpiewaczką Janiną Pydo. To duży rozstrzał.

Tak, rozstrzał jest duży. Być może to wynika z klasycznych studiów. Tam grałam zarówno kompozytorów z okresu baroku, jak i tych współczesnych, nie trzymałam się jednego okresu, stylu muzycznego. Być może właśnie dlatego się nie zamykam, a może po prostu mam to w genach? W końcu tata też lubi grać różne rzeczy. Naprawdę przyjemne jest to, że można śpiewać Chopina albo zająć się muzyką bałkańską czy wystąpić z zespołem, który reprezentuje scenę alternatywną. Ta ostatnia sytuacja miała miejsce niedawno, kiedy występowałam z okazji obchodów likwidacji getta w Łodzi wraz z grupą L.Stadt i Pawłem Szamburskim. To cudowne, że można spotkać się z muzykami, których się nie zna, i nagle okazuje się, że z tego spotkania rodzi się coś pięknego.

W tym roku czeka mnie jeszcze kilka ciekawych projektów. Będę na przykład śpiewać Lament Madonny Monteverdiego zaaranżowany przez Tomasza Pokrzywińskiego i zespół Ensemble Labirythm na dwie wiolonczele, kontrabas i perkusję. Jestem niezmiernie ciekawa, co z tego wyjdzie i jak to będzie brzmiało. Jest to pewne ryzyko, które podejmuję z radością, bo chyba na tym właśnie polega piękno muzyki, że nie można przewidzieć tego, co się wydarzy. I nawet jeśli muzyka w takich projektach jest wcześniej zapisana, to ona i tak tworzona jest „tu i teraz”, a przed nami mogą się otworzyć zupełnie nowe drzwi.

Skoro rozmawiamy o muzycznych poszukiwaniach, czy aktualnie jest coś takiego, co cię mocno zainspirowało, stało się impulsem do otwarcia na coś nowego?

Nie jest to taki proces, który następuje nagle, to znaczy przeskakuje jakaś klapka w mózgu i niespodziewanie otwiera się przed nami coś nowego i niesamowitego. To jest raczej tak, że powoli i minimalnie otwieramy jakieś drzwi, zza których zaczyna stopniowo coś się wyłaniać. Zaczęłam eksplorować takie nowe światy, kiedy podczas improwizowania zrozumiałam, że mój scat wcale nie musi być jazzowy, a może być na przykład trochę afrykański czy brazylijski. To był dla mnie moment dużego odkrycia, które zaowocowało rozwojem, aż do momentu, w którym jestem teraz.

Poza tym miałam kiedyś taki bardzo otwierający muzycznie moment, chodziło o nagranie muzyki do filmu dokumentalnego Borysa Lankosza. Była to chyba jego etiuda dyplomowa, do której muzykę napisał Abel Korzeniowski. Film traktował o zamkniętych w zakładzie niepełnosprawnych umysłowo mężczyznach. Muzyka odzwierciedlała to, co się tam działo, czyli na przykład ich stany umysłu albo to, jak my ich odbieramy. Abel stworzył niesamowitą muzykę, a ode mnie oczekiwał, że zaśpiewam ją jakbym była „nienormalna”. Były więc krzyki i rzeczy, których nigdy wcześniej nie robiłam, i nie wiem, czy będę robić, gdyż wymagają wejścia w taką, przynajmniej dla mnie, dosyć intymną relację z osobą, która to nagrywa, która tego słucha. Wtedy właśnie udało mi się przekroczyć pewną granicę wstydu i śpiewać na przykład z palcami w buzi, wydawać jakieś naprawdę przedziwne odgłosy. Gdzieś mam to nagranie, czasami kiedy go słucham, nie mogę się nadziwić, że to jestem ja.

Było to pewnie mocne i uwalniające doświadczenie...

Tak, głos jest bardzo powiązany z naszym ciałem i z tym, co w tym ciele siedzi. Niedawno oglądałam film o tancerce Annie Halprin, która przy pomocy tańca wyleczyła się z raka. Jednak taniec, który stosowała jako swego rodzaju oczyszczenie, połączony był z dźwiękiem, a więc uwalniała różne emocje za pomocą ciała i głosu, za ruchem podążał głos. Podobną zależność zauważyłam u siebie, kiedy robiłam różne ćwiczenia, na przykład jechałam samochodem i zaczynałam krzyczeć po to, żeby się trochę otworzyć, coś wyrzucić. I za tym krzykiem automatycznie podążało ciało, jego ruch. Być może na pewnym etapie pracy nad sobą, tej pracy stricte muzycznej, trzeba się zwrócić ku ciału i popracować nad tym, jak oddychamy, zastanowić się, w jaki sposób nasze ciało może nas blokować, co zrobić, by pozwolić mu się otworzyć. Myślę, że to nie jest tylko rzecz, która dotyczy wokalistów, ale też instrumentalistów, choć pewnie w trochę innej formie. W przypadku wokalistów instrument mamy w swoim ciele, dlatego ważna jest taka psychologiczna praca nad sobą.

Nie jest to proste chyba też dlatego, że zwłaszcza w przypadku wokalistek, istnieje silne wyobrażenie, że powinny pięknie prezentować się na scenie, a tutaj nagle trzeba zrobić coś, co w ten przyjęty kanon piękna się nie wpisuje.

Chodzi przede wszystkim o wstyd przed otwarciem się. Kiedy patrzę na swoje zdjęcia, na których mam twarz wykrzywioną w jakiejś emocji, nie mam z tym problemu, to świadczy o przeżywaniu tego, co się dzieje. Trudny natomiast jest sam akt otwarcia przed innymi, do tego tak, by jednak nie przekroczyć pewnej granicy. Lubię takie porównanie, że śpiewanie jest trochę jak chodzenie po linie, kiedy na przykład musisz zrobić piruet i wylądować znów na tej linie. Nie można więc przekroczyć granicy, za którą nie ma już ani brzmienia, ani muzyki... Z jednej strony chcemy odfrunąć, ale z drugiej – całkowicie odlecieć nie możemy, tak samo jak w improwizacji jazzowej.

Twoją ostatnią, nadal żywą na koncertach płytą jest Piano.pl. Ciągle do niej wracasz, choć od jej wydania minęły cztery lata. To na pewno wyczyn nagrać płytę, która ciągle przez lata żyje, a ludzie chcą tej muzyki słuchać. Ale czy nie miałaś momentów, kiedy pomyślałaś „już dość, trzeba iść dalej”?

Nie, nigdy. Co więcej – myślę, że ten projekt nigdy mi się nie znudzi, że będę do niego wracać, nie wiem, czy przez całe życie, ale na razie ciągle czuję taką tęsknotę, żeby zagrać właśnie Piano.pl. Cieszę się na każdy nowy koncert. Dla mnie to chyba jest dzieło życia. Przed wydaniem tego albumu nigdy bym nie pomyślała, że uda mi się nagrać płytę live z tak wspaniałymi artystami. Nadal towarzyszy mi radość z powodu wydania tego albumu. Co więcej, ten materiał może się ciągle zmieniać. Na kolejne koncerty zapraszam nowych pianistów, których nie ma na płycie. Występowali z nami na przykład Wojciech Karolak, Adam Sztaba czy Janek Smoczyński z zupełnie nowymi piosenkami. To miłe uczucie, kiedy projekt nie jest zamkniętą, martwą formułą, a może ciągle się rozwijać i ewoluować. Czasami gramy w mniejszych składach, bywa, że pojawiam się na scenie bez pianisty, z samym Atom String Quartet, i wtedy te piosenki brzmią zupełnie inaczej.

Miskiewicz_5.jpg

Skoro masz poczucie, że to być może dzieło życie, jest też obawa o to, co dalej? Czy kolejne przedsięwzięcie będzie równie dobre?

Taki stres towarzyszy mi, od kiedy pamiętam. Gdy mijają dwa lata od wydania płyty, pojawia się napięcie i myśli, jaka będzie kolejna płyta, czy uda mi się coś wymyślić. Jest też obawa, że może nie da się już stworzyć nic lepszego. Chyba im więcej nagrywa się płyt, tym trudniej być interesującym dla innych i dla siebie. Na szczęście mam już materiał na dwie kolejne płyty, więc teraz jestem spokojniejsza. Jeszcze czeka mnie trochę pracy, nie chcę zdradzać szczegółów ze względu na wiele niewiadomych związanych między innymi z aktualnym, trudnym czasem.

Kilka razy pojawił się w naszej rozmowie kontekst Brazylii, widziałam też, że wybrałaś się tam i zarejestrowałaś jakiś materiał.

Moje fascynacje muzyką brazylijską są znane od dawna. Płyta Caminho z 2008 roku miała zresztą takie wybrzmienie, także wydany później album Ale. W zasadzie to mam wrażenie, że od pewnego czasu nie umiem inaczej śpiewać. Ten sposób śpiewania jest dla mnie naturalny i bliski mojemu sercu. Nie wiem, skąd to się wzięło. Niedługo będą tego owoce.

Już jakiś czas temu zapowiadałaś też płytę z tatą Henrykiem Miśkiewiczem. Dziwne, że nie macie na koncie żadnego wspólnego nagrania, zdarza się wam tylko czasami razem pojawić na scenie. To pewnie spore wyzwanie, po latach rozwijania własnych artystycznych dróg, nagrać z tatą – mistrzem wspólny materiał?

Chyba nie mieliśmy wyboru, ja i mój brat musieliśmy najpierw stanąć na własnych nogach. Nagranie takiej płyty z tatą na samym początku byłoby ewidentnym podpieraniem się jego pozycją. Ani ja, ani tato nie czulibyśmy się z tym dobrze. Zresztą sam tata nie uznaje takiego, powiedzmy, promowania swoich dzieci. Podoba mu się to, co robimy, wspiera nas, ale nic nam nie „załatwia”. Wszyscy, także on, dojrzeliśmy do tego, żeby spotkać się na innych – partnerskich – zasadach. Oczywiście nie stawiam się tu na równi z tatą, gdyż uważam go za wybitnego saksofonistę i geniusza swojego instrumentu. Ale teraz, w tej relacji muzycznej na pewno nie będę miała poczucia, że wykorzystuję jego autorytet. Chcemy po prostu razem pograć, zwłaszcza że my z tatą świetnie czujemy się razem na scenie. Zresztą już niebawem, bo 21 listopada, będzie nas można usłyszeć w zaprzyjaźnionym z JazzPRESSem Bemowskim Centrum Kultury. Z kwintetem taty oraz Melanidis Orchestra zagramy wówczas koncert Pocztówki z Rio.

Czy to właśnie tata był twoim pierwszym mentorem?

Tak. To jest niesamowite, kiedyś znalazłam stary zeszyt i jakieś licealne wypracowanie z języka polskiego i zobaczyłam, że jako nastolatka pisałam o koncercie własnego ojca. Musiałam być wtedy naprawdę mocno zapatrzona w tatę. Rzeczywiście zawsze mi imponowało to, jak on słyszał. Na przykład kiedy ćwiczyłam na skrzypcach, potrafił wejść do pokoju i mnie poprawić, bo wiedział, że źle zagrałam jakąś nutę. Imponowało mi też to, że potrafił podejść do pianina i bardzo dobrze na nim zagrać. Podobnie było z innymi instrumentami, cokolwiek złapał, potrafił na tym zagrać. Długo też uwielbiałam słuchać jego utworów. Jednak w pewnym okresie – w liceum, okazało się, że fajnie jest również z rówieśnikami. Miałam to szczęście, że w szkole muzycznej do klasy chodził ze mną Piotr Siejka, z którym wtedy śpiewałam, a który teraz jest kompozytorem. Z kolei rok niżej był Michał Tokaj, z którym zakładałam pierwszy zespół. Miałam więc dobrych doradców, od których mogłam się też uczyć.

A czy zdarza ci się wracać do skrzypiec?

Właśnie teraz patrzę na moje skrzypce, które leżą wysoko na szafie… Nie jest to moja codzienność, ostatnio nie mam wielu okazji, żeby je zdejmować. Często po nie sięgałam, kiedy grałam w zespole Włodzimierza Nahornego, gdy miałam konkretnie zapisane partie. Teraz zaniedbuję trochę instrument, ale mam nadzieję, że to się zmieni.

Życzę zatem więcej okazji, by po skrzypce sięgnąć. A jeżeli chodzi o twoją drogę – czy to, że zaczynałaś jako instrumentalistka, ma wpływ na twoją współpracę, jako wokalistki, z instrumentalistami?

Instrumentaliści szanują osobę, która potrafi czytać nuty, z tym bowiem różnie bywa. Ja jestem do nut bardzo przywiązana, łatwiej mi się uczyć nowych rzeczy, kiedy mam nuty. Poza tym ułatwia mi to życie, choćby w przypadku wspominanego Chopina, nie wiem, czy nauczyłabym się tych partii, gdybym nie znała nut. Dzięki nim mogę się uczyć dużo trudniejszych rzeczy. Słyszę też od różnych muzyków, że imponuje im to, że mogą mi te nuty wysłać i mieć pewność, że je rozczytam i opanuję. Ta umiejętność sprawia, że dużo łatwiej współpracuje mi się z różnymi artystami.

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO