Wywiad

Cały ten jazz! MEET!: Dawid Lubowicz

Obrazek tytułowy

fot. Jarek Wierzbicki

Dawid Lubowicz – zakopiański skrzypek jazzowy, a także jeden z filarów Atom String Quartet. Zajmuje się również komponowaniem oraz aranżowaniem na różne składy. Od wielu lat związany z Teatrem Muzycznym Roma w Warszawie, w którym wraz z bratem Jakubem są autorami muzyki do musicalu Piloci. Niedawno wydał swój debiutancki album Inside.

Jerzy Szczerbakow: Wraz z Atom String Quartet grałeś z czołowymi, światowymi muzykami jazzowymi w Polsce i za granicą. Czy odczuwasz jeszcze tremę przed koncertami? Czy trema działa na ciebie mobilizująco?

Dawid Lubowicz: Zazwyczaj trema jest mobilizująca. Kiedy gram z Atomem, to jednak odpowiedzialność spoczywa na nas czterech – inaczej jest, kiedy gram solo. Grając w zespole, można sobie odpocząć. W Atomach nasz wiolonczelista (Krzysztof Lenczowski) jest świetnym konferansjerem, bardzo lubi dużo mówić i tylko na to czeka. Mogę wtedy odetchnąć pomiędzy utworami. Nasze koncerty to właściwie zapowiedzi Krzyśka przerywane muzyką [śmiech].

Kiedyś przeczytałem, że zanim nazwaliście się Atom String Quartet, rozważaliście nazwę Ksenon. Kto ostatecznie wymyślił nazwę zespołu, którą przyjęliście?

Nazwę Ksenon wymyślił Michał Zaborski. Opowiadał, że kiedyś jechał za samochodem, który miał rejestrację z takim napisem. Graliśmy już kilka miesięcy w kwartecie i cały czas szukaliśmy pomysłu na nazwę, więc zaproponował Ksenon. Zadzwonił do Krzyśka Lenczowskiego albo do Mateusza Smoczyńskiego, a któryś z nich wpadł na pomysł, żebyśmy nazywali się Atom. Spodobała nam się ta nazwa i nawet długo nad nią się nie zastanawialiśmy, co rzadko się u nas zdarza. Do Atomu dodaliśmy jeszcze String Quartet. Z tym zawsze był problem, bo często nas pytano skąd te „stringi” [śmiech]. Niektórzy mogą rzeczywiście nie wiedzieć, że string to struna. W skrócie mówi się o nas „Atomowe Stringi” [śmiech].

Koncerty z taki gwiazdami jak Bobby McFerrin lub Branford Marsalis były dla was szczególnie stresujące, czy traktowaliście je jako muzyczną przygodę?

IMG_86162.jpg fot. Jarek Wierzbicki

McFerrin był dla nas trochę stresującym wyzwaniem, jednak wiemy już wewnętrznie, na jakim jesteśmy poziomie i raczej mieliśmy przeczucie, że nie będzie źle. Bardziej się zastanawialiśmy jak będzie wyglądało spotkanie z Branfordem Marsalisem. Z Branfordem graliśmy wraz z Anią Marią Jopek na festiwalu BMW Jazz Club, na koncertach w całej Polsce. Podczas trasy koncertowej z BMW Jazz Club mieliśmy jeden dzień przerwy, podczas którego graliśmy atomowy koncert w Muzeum Powstania Warszawskiego, bez żadnych gości. Zaprosiliśmy na nasz koncert Branforda z zespołem, na dwa ostatnie numery wyszli do nas na scenę i wspólnie zagraliśmy. To było dla nas ogromne przeżycie. Ciężko się przy nim stresować, bo jest świetnym facetem. Tak samo przy Bobbym. Nerwy nie mają sensu, to są normalni ludzie. Przed koncertem z Bobbym długo zastanawialiśmy się, co my z nim zagramy. Wymienialiśmy maile z jego managementem, ustalając program. W końcu wpadliśmy na pomysł, że najlepszym rozwiązaniem będzie zagranie znanej ballady z 07 zgłoś się. Jego management to zaakceptował, ponieważ też chcieli wybrać coś znanego w Polsce. Ostatecznie Bobby nie nauczył się tego utworu i nie wyszedł na scenę, ale na akordeonie zagrał z nami Gil Goldstein, który był wtedy szefem muzycznym zespołu McFerrina. Może Bobby się zestresował [śmiech].

Zajmujesz się również komponowaniem muzyki, razem z bratem napisałeś muzykę do musicalu Piloci. Jak przebiega u ciebie proces pisania utworów? Komponowanie traktujesz jako naturalną czynność czy sprawia ci ono trudności? Piszesz muzykę do szuflady i masz zapamiętane lub nagrane motywy, do których wracasz?

Rzeczywiście, mam w dyktafonie nagranych parę utworów, które czekają, aż ujrzą światło dzienne. U mnie to jest chwila – kiedy wpada mi w ucho jakiś motyw, nagrywam go sobie na dyktafon, śpiewając. Miałem ogromne szczęście, że muzyka do musicalu Piloci była konkretnym zamówieniem, a nie została napisana do szuflady. Dodatkowo gram też w teatrze Roma. To jest niesamowita frajda, kiedy można zagrać własne utwory. Zazwyczaj najlepsze okazują się te utwory, które piszę w kilka minut. Często siedzę nad czymś do trzeciej w nocy, a następnego dnia wszystko wyrzucam. Może niepotrzebnie wyrzucam, bo pewnie za jakiś czas ta muzyka by dojrzała… Jednak najlepsze – melodie lub piosenki, nawet te do musicalu – napisałem bardzo szybko.

Słuchając cię w Atom String Quartet, miałem wrażenie, że brakuje twojej wypowiedzi w formie autorskiej płyty. I wreszcie niedawno odbyła się premiera twojego pierwszego autorskiego krążka.

Faktycznie, nosiłem się z zamiarem nagrania płyty już dawno temu i wiele osób mi mówiło, że powinienem to zrobić, ale byłem tak zapracowanym człowiekiem, że nie miałem kiedy się nad tym pochylić. Nagrałem dziesiątki płyt jako muzyk sesyjny, a swój projekt zawszę odkładałem na później. Pisanie muzyki do musicalu zajęło mi około dwóch lat, a kiedy wreszcie przyszedł czas, żeby nagrać własną płytę, to pół roku trwało ustalanie z kolegami terminu nagrań. Do pracy nad albumem zaangażowałem grającego na fortepianie, akordeonie i flecie Krzysztofa Herdzina, Roberta Kubiszyna, który gra na kontrabasie i perkusistę Łukasza Żytę. Wszyscy są bardzo zajęci, więc ciężko było ich złapać, zgrać z realizatorem i studiem nagrań. Na szczęście udało się i jestem z tego bardzo zadowolony. Prawie wszystkie kompozycje na płycie są moje – wyjątkiem jest Pieśń Roksany Karola Szymanowskiego.

Z wybranego przez ciebie składu można się domyślać, jaka jest twoja płyta muzycznie. A o czym opowiada?

To nie jest płyta tematyczna, tak jak w przypadku naszej ostatniej Atomowej płyty Seifert, która dotyczy tylko twórczości Zbigniewa Seiferta. Moja płyta nosi tytuł Inside i opowiada o mnie i moich doświadczeniach. Stwierdziłem, że pierwsza płyta powinna być o mnie, a skoro komponuję, to moje kompozycje znalazły się na albumie. Jest na nim First Waltz, czyli Pierwszy walc – chyba pierwsza napisana przeze mnie kompozycja, powstała jeszcze na początku liceum. Niektóre z tych utworów pojawiają się czasem na naszych koncertach z Atomem, a niektórych nikt wcześniej nie słyszał.

Atom String Quartet ma już osiem lat. Zauważasz może „zmęczenie materiału” w relacjach między wami?

Tak, jest pewne zmęczenie. Na początku sami się dziwiliśmy, że się nie kłócimy. Teraz też się nie kłócimy, ale pojawiają się pewne różnice zdań albo ciche dni [śmiech]. Spędzamy ze sobą bardzo dużo czasu, są to tysiące kilometrów w jednym samochodzie, pociągu lub samolocie, i często po koncercie każdy idzie od razu do swojego pokoju. Świetnie się dogadujemy na scenie i próbach, ale czas wtedy spędzony razem jest wystarczający, również prywatnie.

Masz wykształcenie klasyczne, ale do swojej twórczości potrafisz wpleść elementy muzyki ludowej. Nauczyłeś się tego już jako dojrzały muzyk? Czy, ze względu na miejsce urodzenia, dużo grałeś muzyki ludowej?

Urodziłem się i wychowałem w Zakopanem, ale nie jestem góralem. Trochę tą kulturą i muzyką nasiąknąłem. W moim środowisku było wielu grających górali, jednak nigdzie nie uczyłem się tej muzyki, wszystko było zasłyszane. Od szóstego roku życia chodziłem do szkoły muzycznej, gdzie grałem klasykę, ale muzyka ludowa nie była mi obca. Później grałem w zespołach pieśni i tańca. Zdaniem ludzi, którzy byli spoza Zakopanego, a trochę udawali muzykę góralską, zawsze wnosiłem odrobinę „autentyczności”.

Jakiej muzyki słuchasz w samochodzie? Z doświadczenia wiem, że w samochodzie wozi się muzykę, przy której się odpoczywa i słucha się jej dla przyjemności.

Czasami nie słucha się niczego – zwłaszcza, kiedy obcuje się z muzyką po dziesięć lub dwanaście godzin na dobę, a do tego jeszcze śni się ona w nocy [śmiech]. Słucham Brada Mehldaua, płyty After Bach, na której gra solo na fortepianie. Jest bardzo kojąca. Nie lubię mocnej muzyki w samochodzie, bo mnie rozprasza. Poza tym cały czas mam coś do przesłuchania, ponieważ ciągle powstaje jakaś płyta, na której gram, dostaję więc różne wersje do wyboru przed obróbką. Długo słuchałem swojej płyty, musiałem być na bieżąco na etapie postprodukcji. Ostatnio słuchałem też, niedawno zmarłego, Didiera Lockwooda, wybitnego, francuskiego skrzypka – to mój wielki guru. Przed śmiercią zdążył nagrać ostatnią płytę Open Doors. Słucham także Zbigniewa Seiferta, z którego twórczością mój tata zapoznał mnie, kiedy miałem osiem lat. Była to dla mnie bardzo trudna muzyka, do której dojrzałem znacznie później. Bardzo podobają mi się oczywiście kompozycje Jeana-Luca Ponty’ego, Michała Urbaniaka i Krzesimira Dębskiego.

Lubisz jeszcze ćwiczyć?

Lubię, ale bardzo dużo koncertuję, więc mam na to niewiele czasu. Ćwiczenie jest potrzebne dla higieny grania. Wybieram klasyczne utwory, żeby zluzować aparat wykonawczy. Na koncertach w granie wkrada się bardzo dużo bałaganu.

autor: Jerzy Szczerbakow

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 06/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO