fot. Marzena Cybulka
Zbigniew Lewandowski – perkusista, kompozytor i pedagog. Działa na scenie jazzowej od ponad pół wieku tak intensywnie, że trudno streścić chociaż połowę jego aktywności. Zaczynał zawodową karierę w zespole Sami Swoi, a później Big Band Wrocław. Grał w różnych zespołach (m.in. Spisek Sześciu, Alex Band, Crash, Patrycjusz Gruszecki Trio), współpracował i nagrywał z wieloma gwiazdami jazzu, m.in. Tomaszem Stańką, Zbigniewem Namysłowskim, Andrzejem Przybielskim, Jarkiem Śmietaną, Wojciechem Karolakiem, Michałem Urbaniakiem, Janem Ptaszynem Wróblewskim, Tomaszem Szukalskim. Zasilił w latach 80. pierwszy skład String Connection, a w 90. stworzył trio Three Generations z Markiem Radulim i Wojtkiem Pilichowskim. Najnowsza płyta perkusisty A New Opening ukazała się w kwietniu nakładem Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego Wrocław, a nagrał ją z aktualnym swoim kwintetem, czyli kontrabasistą Jakubem Olejnikiem, saksofonistą Tomaszem Pruchnickim, gitarzystą Kennym Carrem i pianistą Robertem Jarmużkiem.
Aya Al Azab: Podczas naszej ostatniej rozmowy dla JazzPRESSu (nr 1-2/2023) mówiłeś, że po 20 latach działalności pedagogicznej chcesz skupić się na żywym graniu. Mam wrażenie, że A New Opening jest tego owocem. Za postanowieniem i chęcią poszły czyny. Nowe rozdanie jest swego rodzaju oddzieleniem grubą kreską minionych 50 lat? Masz dość podsumowań i chcesz pisać nową historię?
Zbigniew Lewandowski: Myślę, że 20 lat działalności edukacyjnej to duży skrót myślowy, bo byłem przez ten czas całkiem aktywny, przyjmując zaproszenia do współpracy od różnychzespołów, artystów i sporo nagrywałem. Nie realizowałem swoich nowych projektów, które wymagałyby przygotowania i utrzymania bandu w stałym składzie przez dłuższy czas, skupiając się na zespołach formowanych okazjonalnie i moich wciąż aktywnych: Mike Russell & Levandek Funky Team, Zbigniew Lewandowski & Kenny Carr – Ray Charles Project z Natalią Lubrano i zespół The 5th Season, który współtworzę, wykonujący naszą współczesną wersję jazz-rockową koncertu skrzypcowego Antonio Vivaldiego Cztery pory roku.
Nowe rozdanie to jest jednak nowy rozdział, bo podsumowaniem minionych 50. lat był zdecydowanie mój koncert jubileuszowy, w którego programie kolejne utwory i składy zespołów były chronologiczną ilustracją kolejnych etapów mojej historii, od debiutu do współczesności. Nie oddzielałbym także obu sytuacji tzw. grubą kreską, bo płytadzięki artystom i realizatorom, których zaprosiłem do jej nagrania, brzmi współcześnie, jest też trochę eklektyczna i nie wszystkie utwory na płycie zostały napisane wyłącznie z myślą o niej.
Pytam o to też dlatego, że rozmawialiśmy wtedy po twoim okrągłym jubileuszu 50. lat jazzowej działalności. Wizja materiału na najnowszą płytę powstała niejako podczas koncertu z tej właśnie okazji. Wygląda to na piękne zamknięcie jednego rozdziału i płynne rozpoczęcie następnego. Jaki zatem ten nowy rozdział miałby być?
Koncert jubileuszowy był pięknym zamknięciem jednego rozdziału. Zagrany na bogato z udziałem big-bandu Bartosza Pernala, który napisał świetne arranże do utworów wykonywanych kiedyś w małych składach i w otoczeniu przyjaciół artystów, współtworzących ze mną niegdysiejsze zespoły. Wizja materiału na płytę powstała jednak podczas przygotowań do mojego koncertu jubileuszowego w Studiu S1 Polskiego Radia w Warszawie, który zagraliśmy w kwintecie. Zagraliśmy cztery utwory, które znalazły się na płycie. Mój nowy etap zatem to powinna być przyjemność z grania, połączona jednak ze skupieniem się na sobie, w kontekście kreatywnej współpracy z zespołem.
Najnowszy album został nagrany z Jakubem Olejnikiem, Tomaszem Pruchnickim, Kennym Carrem i Robertem Jarmużkiem. Po wielu latach bycia wszędzie i grania w różnych składach skupiasz się na tym jednym składzie, czyli może trochę wbrew swojej naturze robienia wielu rzeczy naraz. Dobrze się czujesz w tej nowej rzeczywistości, stabilizacji zespołowej?
To się u mnie nie zmienia. Nadal lubię być wszędzie, grywać w różnych składach, lubię muzykę stylistycznie zróżnicowaną. Wciąż, chciaż mniej niż kiedyś, pojawiają się propozycje i zaproszenia. Skupiam się na tym jednym składzie, bo ma ogromny potencjał i wciąż się rozwija. Trudno jednak określić funkcjonowanie bandu sytuacją stabilną, bo moi koledzy podobnie jak ja trzymają dla lepszej stabilizacji kilka srok za ogon, przyjmując propozycje współpracy lub realizując swoje projekty. Logistycznie są to sytuacje trudne do ogarnięcia i często skutkują odwoływaniem wcześniej zaplanowanych koncertów lub graniem w niepełnym składzie, jeśli organizator koncertu to zaakceptuje.
A New Opening ukazał się po 40 latach od wydania płyty Gain, którą nagrałeś w kwartecie z Mieczysławem Jureckim, Jerzym Kaczmarkiem i Piotrem Baronem. Co zmieniło się twojej grze, technice i podejściu, jeśli porównamy A New Openingz Gain?
Mam ogromny sentyment do tamtego czasu. To był fajny band i świetna płyta, która jednak w Polsce przeszła bez echa. Żadnej recenzji, z wyjątkiem jednej autorstwa Jana Poprawy w Przekroju, najkrótszej jaką znam: „Rzetelny jazz, bez fajerwerków”. Byłem rozczarowany, bo dwa tygodnie po zarejestrowaniu materiału w lipcu 1984 roku zdobyliśmy Grand Prix w konkursie Festiwalu Jazzowego w San Sebastian, a Piotr Baronnagrodę indywidualną jako najlepszy solista festiwalu, grając materiał z tej właśnie płyty. Zestawiając jednak te albumy, widzę wyraźnie, że czas, który je dzieli, zmienił wiele. Na płycie Gain byłem 40 lat młodszym, pełnym energii, temperamentu i debiutującym z głową pełną ambitnych planów band liderem. Grałem za dużo, co przy podobnym podejściu moich młodszych kolegów w zespole dawało cios, ale bywało czasami męczące. Na A New Opening – myślę, słychać to wyraźnie – mam inny timing, inaczej zagospodarowuję przestrzeń. Dzięki latom poświęconym edukacji,znacznie poprawiłem swoją technikę gry. Chyba mogę powiedzieć, że na mojej nowej płycie jestem młodszy, niż pokazuje kalendarz, zgodnie z kalendarzem zaś mądrzejszy i bardziej doświadczony.
Część kompozycji jest twojego autorstwa, a pozostałe – Tomasza Pruchnickiego. Wspomniałeś, że powstawały wcześniej, zatem jak wyglądała selekcja? Ustaliliście z góry konkretną koncepcję, w ramach której wybraliście te utwory, czy może przynieśliście na próbę różne szkice melodii i wspólnie nad nimi pracowaliście?
Tych propozycji było sporo, ale nie udało się wszystkich dopracować w takim stopniu, by je nagrać na płycie. Nie ustalaliśmy także koncepcji, pracując nad kolejnymi utworami. Niektóre siadły od razu, a niektóre były gotowe dopiero po kilku próbach. Sporo zmian wprowadzaliśmy po koncertach, na których ogrywaliśmy materiał z płyty.
Jeden z numerów (Afro Cuyaviak) zadedykowany jest zmarłemu w 2023 roku Zbigniewowi Jakubkowi, w naszej poprzedniej rozmowie przyznałeś, że składy z nim były jednymi z najlepszych, które tworzyłeś. To dedykacja ku czci muzyka, którego szanowałeś, czy bardziej przyjaciela? Jak go wspominasz?
Wspominam go najlepiej, jak umiem, i jednocześnie ze smutkiem, że odszedł za wcześnie. Był moim przyjacielem, pięknym człowiekiem i wspaniałym muzykiem. Był jednym z pianistów mojego septetu, ale także wspierającym w niektórych aranżach jego sekcję dęciaków saksofonem barytonowym, na którym grał świetnie. Wspólpracował ze mną w większości moich projektów elektrycznych, takich jak Mike Russell & Levandek Funky Team, Three Generations Trio, Levandek Songs For Friends, Levandek Meets Ewa Uryga – The Colours Of Soul czy Srebrny Jubileusz Levandka. Chętnie też przyjmował moje zaproszenia do bardziej klasycznych form jazzowych jak Levandek/Muniak Quartet. Ostatni wspólny koncert zagraliśmy na moim 50. jubileuszu.