! Wywiad

Michał Urbaniak: Sukces, czyli minimum

Obrazek tytułowy

fot. Jarek Wierzbicki

Udało mu się podbić muzyczny świat, zagrać z najlepszymi, a przede wszystkim pojawić się na płycie Milesa Davisa. Jak sam przyznaje, jazz jest nieodłączną częścią jego życia, potrafi go znaleźć nawet w rocku i reggae. Pomimo długiego stażu scenicznego wciąż się rozwija i chce zaskakiwać. Michał Urbaniak – w tym roku już w gronie osiemdziesięciolatków – ciągle jest artystą otwartym, bezkompromisowym i szczerze mówiącym, co myśli.


Michał Urbaniak: Chciałem zacząć od tego, że w Nowym Jorku bardzo popularne wśród muzyków jazzowych bywa powiedzenie „jazz is back”, z dodanym w nawiasie „never went anywhere” (pol. „jazz wrócił – nigdy nigdzie nie odszedł”). Moim zdaniem oczywiste jest, że niedługo nie tylko będziemy przeżywać renesans jazzu, ale będziemy do jazzu tańczyć. On nie będzie dokładnie taki, jaki był. Będzie przypominał coś, co było 50 czy 60 lat temu, bo takie są w ogóle cykle artystyczne w wielu dziedzinach sztuki.

Dla mnie istota jazzu polega przede wszystkim na totalnej wolności i demokracji, z pewnymi jednak zasadami. Jazz to jest sposób życia, to jest życie. Dlatego uważam, że nie można po prostu wykonywać jazzu. Trzeba być jazzmanem, żeby grać jazz i jazzem żyć! W Polsce mamy teraz dużo młodych talentów, wielu młodych, wykształconych muzyków jazzowych, ogromniedużo szkół, ale w większości wypadków to nie jest jazz, to tylko brzmi jak jazz. To jest sprawne, może być perfekcyjne, dokładne, ale jazzu nie można i nie wolno wykonywać, jazz trzeba przekazywać. Dobrze jeżeli ktoś jest wykształconym instrumentalistą i muzykiem, ale on musi mieć pasję i talent. No i jednocześnie żyć jazzem 24 godziny na dobę.

Nie może być tak, że teraz gram, a potem robię coś innego i zapominam. Od 15 roku życia, mówię o sobie, że kocham jazz i żyję nim. Najpierw w wieku 13 lat zakochałem się w bluesie, a w wieku 15 lat,kiedydostałem saksofon, odleciałem. Od tego czasu jazz jest nieodłączną częścią mojego życia. Bywa różnie – czasem nie najlepiej, czasem – bardzo dobrze. Z mojego punktu widzenia nie mam na co narzekać. Jestem szczęśliwy. Do dziś kocham tę muzykę, śnię o niej, w nocy pojawiają mi się melodie, które potem notuję w komputerze. Zawsze mówię, że to połączenie czterech „p”: pasji, prawdy, pracy i pokory. Kolejność dowolna. Jazz to jest naturalna sprawa. Albo jest, albo go nie ma. Nie da się go nauczyć.

Aleksandra Fiałkowska: Ale miał pan zostać klasycznym wirtuozem skrzypiec. Dostał się pan nawet do klasy Tadeusza Wrońskiego, co w tamtym czasie było nie lada wyczynem. Trzeba było mieć ogromny talent, a do tego jeszcze przekonać Tadeusza Wrońskiego do tego talentu i swojej wizji muzyki. Panu się to udało, a potem zostawił pan tę muzykę i świetnie zapowiadającą się karierę skrzypka.

To ona mnie zostawiła, nie zmieściła się w grafiku. Bardzo chciałem to pogodzić, chciałem być wirtuozem skrzypkiem i saksofonistą jazzowym. Nie udało się.

Od początku, jeszcze jako młody chłopak, grał pan z najlepszymi jazzmanami tamtego okresu w Polsce, między innymi z KrzysztofemKomendą, z Janem Ptaszynem Wróblewskim. Kto był pana największym autorytetem?

Jeszcze dodałbym Andrzeja Trzaskowskiego, który moim zdaniem jest dziś bardzo niedoceniany.

Wtedy uważany był za jednego z najlepszych muzyków. Mówiło się, że był lepszy niż Komeda.

Nie, nie można tego porównywać, to nie jest sport. Był inny, dawał inne koncerty. Komeda był typowym kreatorem, cały czas gdzieś obok, cały czas w marzeniach – i w muzyce, i w życiu. To był cudowny człowiek. Trzaskowski był bardziej teoretykiem, potrafił wyjaśnić co gra i dlaczego. Nawet skończył muzykologię. Wojtek Karolak z kolei był jednym z najprawdziwszych, najgłębszych jazzmanów. No i wielki pasjonat, bardzo kreatywny, kolorowy i jazzowy Zbyszek Namysłowski, który był moim wzorem, z którym byliśmy niemal jak bracia syjamscy. Bardzo dużo się od niego nauczyłem: odwagi, rytmu, swobody i poczucia wolności.

Każdy z nich miał na mnie wpływ, każdy miał swój udział. Byłem młodszy od nich wszystkich, nie o całą generację, tylko około pół, ale miałem tę przewagę, że nie miałem pewnych obciążeń. Zanim zaczęliśmy grać hard bop, był cool jazz, który też był pięknym stylem, ale miał mniej czadu. Dopiero kiedy pojawił się hard bop, pojawił się i czad w modern jazzie. Karolak był chyba pierwszym, który zaczął go grać. Dziwiliśmy, że on słucha Jamesa Browna i do tego tańczy. A to już wtedy był dowód na to, że James Brown to też jest jazz.

Przez wiele lat zarzucano mi, że się skomercjalizowałem. Nie zgadzam się z tym. Po prostu istota muzyki jazzowej jest i w bluesie, i w prawdziwym rocku. Jimi Hendrix to dla mnie jest jazz i reggae też. Hip-hop to też jest normalny jazz. Rytmicznie jest podobny, podobne są synkopy, natomiast inne jest przesłanie i więcej jest hałasu. To jest jazz młodszej generacji. Na mnie bardzo wpływa środowisko, to znaczy co innego piszę, kiedyspędzam np. weekend gdzieś w domku w lesie, inna jest muzyka, gdy przebywam jakiś czas w Polsce, inna gdy wracam do Nowego Jorku. I to nie jest świadome. Cały czas życie, wszystko, co się dzieje naokoło, wpływa na mojątwórczość.

Związany jest pan ze Stanami Zjednoczonymi, miejscem, o którym pan marzył. Skąd w ogóle się wzięła ta Ameryka? Nawet będąc bardzo młodym mówił pan, że jest Amerykaninem.

I tak czuję do dzisiaj. Jestem. Najpiękniejsze dwie chwile w życiu – przylot do Nowego Jorku i wylot z Nowego Jorku.

Ale kiedy pan marzył o tej Ameryce, snuł plany zamieszkania tam, to jeszcze pan nawet nie widział jej na oczy.

Kiedy miałem 15 lat, to po szkole chodziłem do Grand Hotelu na Piotrkowskiej, tam był klub jazzowy Siódemki, naprzeciwko kina Polonia. I w tym kinie grali amerykańskie filmy. Ja –wtedy piętnasto-, szesnastolatek – oglądałemte filmy z Jamesem Deanem, z Gregorym Peckiem i zakochiwałem się w Ameryce, bo to był inny świat. Czułem, że to jest mój świat.

Podczas pierwszej podróży nie rozczarowały pana Stany Zjednoczone? Nie okazały się inne niż w marzeniach?

Wręcz przeciwnie! Wszystko się zgadzało. Wszystko zgodne z moją osobowością. Nigdy nie miałem problemu z ich estetyką czy brakiem estetyki. Tam wszystko jest wygodne, praktyczne. To świat dla ludzi.

Czy problemem było dostanie pozwolenia na taki wyjazd? Wtamtych czasach o paszport nie było przecież łatwo.

O dziwo wtedy nastała jakaś odwilż i dało się go załatwiać przez Polską Agencję Artystyczną Pagart. Teraz się mówi o tym, że to było biuro paszportowe ubeków. Nawet nie wiem, jak do tego się odnieść, ale to wyglądało na dziwną instytucję. W każdym razie im się opłacało, bo brali od nas pieniądze za każdy wyjazd. Opłacało się tym bardziej, że dolar wtedy stał o wiele lepiej niż dzisiaj.

Zanim przeprowadził się pan na stałe do Stanów Zjednoczonych, to jeszcze mieszkał pan w Europie Zachodniej, między innymi w Skandynawii. Jak bardzo różniło się wtedy życie muzyka jazzowego w PRL-owskiej Polsce i innych krajach, w których pan mieszkał?

Wyjeżdżając wsześćdziesiątym czwartym roku miałem zamiar wrócić. Miałem uczestniczyć w nagraniach Astigmatic, słynnej płyty Krzysia Komedy, ale ukradli nam auto, w związku z tym trzeba było zostać w Szwecji i zarobić. Zorganizowałem zespół, sprowadziłem Karolaka i Dąbrowskiego, zaczęliśmy grać. Motywacje były różne. Wtedy na przykład jedynym sposobem, żeby dobrze zarobić, było wyjechanie za granicę. Można było zarobić trochę dewiz i kupić mieszkanie. Chcieliśmy kupić M4 za dolary. Z kolei Wojtek (Karolak) chciał kupić organy Hammond B-3, które nie były u nas dostępne. Niestety w Szwecji były bardzo drogie, trzy razy droższe niż w Stanach. Poza tym w Szwecji się bawiliśmy – w kraju, w którymbył najdroższy alkohol, balowaliśmy najbardziej w życiu. Dlatego pobyt trwał nie rok i nie dwa, tylko sześć. Nie kupiliśmy mieszkania M4. Tylko jedyny z nas Andrzej Dąbrowski nie pił, nie wiem, czy do dzisiaj nie wie, co to jest alkohol, i on kupił samochód i mieszkanie. A co tam czułem? Wielką wolność, pasję, można było żyć w dowolnym stylu. Nikt niczego nie zabraniał,nic nie trzeba było, robiło się to, co się chciało.

W 1971 roku zaczęły się wielkie zmiany w pana życiu. Zdobył Pan nagrodę na festiwalu w Montreux i otrzymał stypendium w Berklee College of Music. Ameryka był nawyciągnięcie ręki, ale nie zdecydował się Pan pojechać tam zaraz po festiwalu. Stany Zjednoczone kojarzą nam się z takim krajem, w którym trzeba szybko łapać szczęście, nie bał się pan wyjeżdżać tam dopiero po kilku latach?

Po pierwsze stypendium dostałem urzędowo, na piśmie. Po drugie byliśmy wtedy po bardzo dużym sukcesie w Europie. A sukces – chcętu powiedzieć coś bardzo ważnego – to jest minimum, żeby przeżyć w jazzie. Trzeba odnieść sukces, żeby w ogóle móc uprawiać jazz. W okresie po festiwalu w Montreux było naprawdę dużo, dużo grania. Tyle piwnic, tyle dźwigania instrumentów. Do dzisiaj wszystko od tego boli. Ale miałem też jeden piękny powód, dlaczego nie pojechałem od razu. Na słynnym festiwalu w Montreux dostałem indywidualną nagrodę, a ponieważ grał ze mną cały zespół, chciałem, żeby oni też mieli z tego korzyść, więc graliśmy jeszcze przezdwa lata w Europie.Tak naprawdę chciałem uhonorować zespół – WojtkaKarolaka, Czesia Bartkowskiego i Urszulę Dudziak, którzy byli ze mną wtedy przez całe lata. Trzy miesiące po festiwalu byśmy jednym z najbardziej wziętych zespołów w Europie i chciałem, żeby koledzy z tego korzystali.

Nagraliśmy, też w Polsce, w Filharmonii Narodowej, jedną z najlepszych moich płyt Constellation In Concert. W trakcie tamtego koncertu tłum wyłamał drzwi. Po tym zaprzestano koncertów jazzowych w Filharmonii. A kiedy Columbia powiedziała, że chce wydać moją płytę, sprowadziłem do Stanów cały zespół. Co było szokiem tak dla wytwórni płytowej, jak i dla krytyki. Okazuje się, że to była świetna decyzja, nasz sukces potwierdził, że nic nie zastąpi codziennie grającego zespołu. Możesz być najlepszym indywidualistą-solistą, ale najlepiej mieć zespół i z nim pracować.

Spodziewał się pan takiej popularności w Stanach Zjednoczonych? Jechał pan z takim nastawieniem, że zdobędzie pan Amerykę?

Nie miałem żadnych strachów, natomiast żadnych też specjalnych oczekiwań. Pojechałem tam grać moją muzykę z czarnymi muzykami. Trochę marzeń oczywiście było. Ale na przykład granie z Milesem Davisem nie było w programie moich marzeń. To stało się naturalnie. Jeżeli on brał pod rząd moje trzy sekcje, to znaczy, że mamy coś wspólnego. Miles był moim wzorem od nastolatka.

Zorientowałem się teraz niedawno, oglądając bardzo dobry film dokumentalny o Milesie, że jeśli spojrzymy na jego życie jak na wielką autostradę, to gdzieś tam z boku tej autostrady ja mam też swoją ścieżkę. Miles imponował mi zawsze właściwie we wszystkim. Mówiło się, że jest arogancki, że jest chamem, ale jego zachowanie miało dużo wspólnego z rasizmem. Ten człowiek grał tak od serca, tak piękną muzykę, że nie mógł być chamem. To była jego maska, jego sposób radzenia sobie z rasizmem.

Ten problem nadal jest, ale teraz działa w obie strony i dziś Afroamerykanie też potrafią przesadzić. Nie krytykuję ich, bo jestem z nimi zżyty, bo to jest ich muzyka. Oczywiście było wielu wspaniałych białych muzyków jazzowych, jak Desmond, Brubeck, Getz czy Steve Gadd, ale korzenie tej muzyki są w Afryce. No i to afroamerykańska muzyka jest jedynąoryginalną muzyką, która powstała na terenie Stanów. Tworzono fenomenalne orkiestry, z reguły złożone z Europejczyków, bo dyrygenci z Europy przyjeżdżali na lepsze posady, za lepsze pieniądze do wielkich amerykańskich miast, natomiast muzyka tamta powstała na ulicy. Cała muzyka rytmiczna, blues, gospel, boogie-woogie i rock.

Dziś często słyszy się, że najświetniejsze lata polskiego jazzu – czasy Komedy, Trzaskowskiego, Karolaka czy Namysłowskiego – już przeminęły, że brakuje ich następców…

Ja bym powiedział inaczej. Jest wielu młodych utalentowanych muzyków. Nie mówię o tych wykształconych, bo to jest jeszcze inna kategoria wykonawców. Ale moim zdaniemprzede wszystkim winni są temu organizatorzy, sprowadzający często na festiwale jazzowe zespoły, które mało mają wspólnego z jazzem. Czasem taka muzyka brzmi jak jazz, ale jazzem nie jest. To tak jakby wziąć pięciu strażaków, nauczyć ich grać na instrumentach – macie trąbkę, saksofon, kontrabas, perkusję i pianino – isię bawcie. I to brzmi jak jazz, bo to musi brzmieć podobnie, ale to nie ma nic wspólnego z jazzem. Z kolei krytycy to są z reguły sfrustrowani ludzie, którzy nie potrafili się zmieścić w graniu, a są wykształceni, więc pisać potrafią. Tylko piszą bzdury, że nic ciekawego zespół nie pokazał, że nic się nie działo ciekawego, bo oni jakoś tego nie czują. Dlatego nie są muzykami.No i tu jest błędne koło. Tylko to minie, kiedy zaczniemy się ruszać, bawić i radować muzyką, no i tańczyć do jazzu.

Graliśmy jakiś czas temu w Poznaniu z młodymi uczestnikami warsztatów: trzynasto-, czternastoletnimi. Wszyscy grali razem z nami, z muzykami z Nowego Jorku, i naprawdę to było duże przeżycie. Tak się rozkręciło, że w pewnym momencie wszyscy zaczęli tańczyć. Hasło „Jazz Was Meant For Dancing” (pol. „jazz był przeznaczony do tańca”) rzucam od lat, bo tak było. Nie każdy jazz musi się nadawać i nadaje się do tańca, ale każdy powinien powodować luz, swego rodzaju uduchowienie, emocje i ruch.

Jazz niejedno ma oblicze, może być do tańca, ale też na spokojne, smutne dni, na melancholię. Jest muzyką, która odpowiada na wszystkie potrzeby, na wszystkie nasze nastroje.

Pięknie powiedziane. Cały ten jazz ma w sobie melancholię, a jednocześnie jednak medytację. Odrealnia z codzienności życia. Daje naprawdę prawdziwe wejście w jakiś taki cudowny świat.

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO