fot. Txus Garcia
Denton, w którym mieści się University of North Texas College of Music, pod względem liczby ludności przypomina Rudę Śląską. To tam po drugim roku studiowania jazzu basista Michael League, z pewnością rozczarowany faktem, że nie zaproszono go do żadnego z uczelnianych zespołów, sformował swój własny dziesięcioosobowy skład. Snarky Puppy, bo tak nazywa się ta grupa, od początku istnienia zakładała rotacyjny układ personalny. W konsekwencji obecnie w regularnej rotacji pod tą nazwą jest około 25 muzyków, a „The Fam”, czyli rozszerzona rodzina, liczy ponad 40 członków.
W dyskografii Snarky Puppy do tej pory zebrało się dziesięć albumów studyjnych, trzy wydawnictwa koncertowe i dwa Family Dinner, czyli wydawnictwa zrealizowane z licznymi gośćmi. Zespół ma na koncie pięć nagród Grammy, powołał do życia własną wytwórnię muzyczną Ground UP Music oraz powiązany z nią festiwal. League oprócz realizowania swoich działań pod szyldem Snarky Puppy angażuje się jako producent, wspierając projekty takich artystów jak David Crosby, Becca Stevens, Bill Laurance, Bokanté oraz ostatnio Kinga Głyk.
Z Michaelem League udało mi się porozmawiać przed koncertem Snarky Puppy w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu, zastając go w trakcie celebrowania jubileuszy – w 2024 roku mija 20 lat od założenia Snarky Puppy, a on sam obchodził w kwietniu 40. urodziny.
Rafał Marczak: Zacznę od tegorocznego albumu Kingi Głyk Real Life, przy którym pracowałeś jako producent. Chyba wielu słuchaczy spodziewało się kolejnego wirtuozerskiego albumu basowego, podczas gdy materiał zaskoczył bardziej zbalansowanym rozłożeniem akcentów pomiędzy Kingą a poszczególnymi instrumentami. Jak ty wspominasz udział w tym projekcie?
Michael League: Warner Music Germany zwróciło się do mnie i zatrudniło mnie, by nie dopuścić do tego, żeby powstała kolejna płyta cudownego dziecka basu. Nie znałem Kingi. Kojarzyłem z sieci, że istnieje taka postać, ale nie znałem jej osobiście. A&R z niemieckiego oddziału Warnera Miho Nishimoto, która jest moją koleżanką, zadzwoniła, mówiąc, że szuka producenta do kolejnego albumu Kingi. Powiedziała, że nie chciałaby, żeby bas na nim był zbyt krzykliwy. Totalnie zgadzam się z taką strategią, bo szczerze mówiąc, nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek podobały mi się tego typu płyty. Wyjątkiem mogłaby być jedynie A Show of Hands Victora Wootena, którą uwielbiałem, kiedy byłem w szkole średniej. Generalnie nigdy nie podobały mi się albumy, które opierały się wyłącznie na tym, co dany artysta potrafił zagrać na jakimś instrumencie. Kojarzy mi się to bardziej z zawodami sportowymi i trąci tandetą.
Kinga ma do powiedzenie o wiele więcej – potrafi komponować, ma naprawdę dobry groove i piękne brzmienie. Uważam, że gdy obcuje się z takim artystą, który dodatkowo ma wirtuozerskie umiejętności gry na basie, aż kusi, by to wszystko wydobyć. Daje to potencjał do tworzenia muzyki na głębszym poziomie. Na samym początku współpracy ustaliliśmy, że kompozycje będą stanowiły o sile tej płyty. Chodziły o ciekawe, emocjonalne piosenki, gdyż Kinga jest bardzo wrażliwą osobą i potrafi zaoferować znacznie więcej niż solo zagrane klangiem. Ponadto, szukaliśmy bardziej napakowanego brzmienia jej basu. Na poprzednich płytach jej gitara w miksie odgrywa rolę instrumentu solowego, podczas gdy powinna stanowić obfitą i w pełni wspomagającą bazę. Rozmawialiśmy o tym, by sprawić, że jej sound stanie się brudniejszy, oldskulowy i bardziej wspierający dla zespołu, zamiast bez przerwy znajdować się centralnym punkcie. Następnie dyskutowaliśmy, jakiego rodzaju muzyków potrzebujemy, i zaczęliśmy zbierać gwiazdorski zespół, w skład którego weszli m.in. Robert Sput Searight czy zmarły niedawno Casey Benjamin.
W istocie celem było przekierowanie potencjału muzycznego Kingi w zupełnie innąstronę niż dotychczas. Był to piękny proces – spędzaliśmy dużo czasu razem, wspólnie komponowaliśmy muzykę i wspaniale było widzieć,jak odsłania swoją bardziej emocjonalną stronę jako artystka i kompozytorka. Sądzę, że te utwory płyną z głębi serca i działają na wyobraźnię. Same sesje nagraniowe także przebiegały świetnie. Pierwotnie zatrudniono mnie jako producenta, ale okazało się, że Kinga ma jasno sprecyzowaną dźwiękową wizję albumu, dlatego w procesie miksowania pracował z nią już tylko realizator Nic Hard. Ostatecznie zatem stałem się współproducentem, gdyż Kinga miała pomysł na brzmienie albumu, ja wspomagałem proces komponowania czy rejestrowania materiału. Finalnie uzyskaliśmy produkt, z którego była bardzo zadowolona. Myślę, że Real Life to zdecydowanie dobry krok w kierunku, w którym zarówno Kinga, jak i wytwórnia chcą zmierzać, by wyłamać się z brzmienia ugruntowanego na poprzednich płytach.
Ewidentnie realizujesz się w producenckiej roli, wcześniej byłeś odpowiedzialny m.in. za solowy powrót Davida Crosby’ego na muzyczne salony, będąc jednocześnie kierownikiem artystycznym jego zespołu i tras koncertowych. Jak to jest pełnić tak odpowiedzialną funkcję u boku światowej legendy muzyki?
Nie co dzień pracuje się z legendą tej rangi, bogatszą od ciebie o całe dekady doświadczenia, dojrzewającą w innych czasach, mającą inną perspektywę na życie i muzykę. Crosby posmakował świata w latach 60. i 70., które są moimi ulubionymi dekadami w muzyce popularnej, choć przecież w nich nie żyłem. To było niesamowite – nauczyłem się od niego bardzo wiele, jeśli chodzi o pracę w studiu, życie w trasie i poza nią… Spędziłem z Davidem mnóstwo czasu. Pojawił się na naszym Family Dinner – Volume 2 (płyta Snarky Puppy z 2016 roku – przyp. red.) – wtedy właściwie go poznałem. Wcześniej byłem raz u niego w domu. To musiał być 2015 rok…
David wspominał w wywiadach, że właściwie poznaliście się na Twitterze.
Tak, tak… Tweetował o nas bez przerwy, więc wysłałem mu prywatną wiadomość, że chętnie bym z nim porozmawiał, a on wysłał mi swój numer telefonu.
Tak po prostu?
Tak. Dużo łatwiej, niż byś się spodziewał, prawda?
Wracając do meritum…
Znałem Davida przez osiem lat, w trakcie których spędziliśmy sporo czasu razem. Odbyliśmy trzy trasy w ramach Lighthouse band z Beccą Stevens, Michelle Willis i ze mną w roli kierownika muzycznego. W tym czasie stał się dla nas jak członek rodziny. Produkowałem jego cztery albumy, z czego ostatni jeszcze się nie ukazał. To miał być jego ostatni solowy krążek, ale nie zdążyliśmy go wydać przed jego śmiercią. Obecnie wciąż czekamy na zgodę na jego wydanie.
Crosby miał trochę za uszami – niektórzy mówili, że potrafił być skurczybykiem.
Nie był człowiekiem najłatwiejszym w obyciu, ale z drugiej strony był jednym z najbardziej życzliwych i kochających ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałem. Posiadał niesłychanie szerokie spektrum emocji i zachowań. Zwykł mawiać, że „najgorsze, co możesz zrobić 18-letniemu dzieciakowi, to uczynić go bogatym i sławnym”. To historia jego życia – umarł w wieku 81 lat, z czego 63 lata spędził w sławie i bogactwie, co nie jest normalne ani zdrowe dla człowieka. W sumie myślę, że ostatecznie całkiem nieźle sobie z tym poradził.
David zawsze szanował ludzi sztuki. Nigdy nie widziałem go zachowującego się nie w porządku w stosunku do kogoś, kto respektował sztukę. Jeśli zauważył kogoś grającego na ulicy i ten artysta brzmiał świetnie, traktował go lepiej niż prezes wytwórni muzycznej. W życiu cenił kreatywność, rodzinę, jedzenie, ale sztuka znajdowała się w centrum jego zainteresowania. Dla odmiany – miał bardzo niewielką tolerancję na wciskanie komuś kitu. Nie cierpiał ludzi, którzy mu kadzili. W zasadzie nie dbał o to, czy ludzie go lubią czy nie. Między innymi dlatego nie wychodził do fanów, nie rozmawiał z nimi, nie rozdawał autografów. Wyjątkiem byli ci, których szanował. Tworzył sztukę, bo to kochał. A ja kochałem go jak członka rodziny.
Czym Crosby zaskoczył cię przy bliższym poznaniu?
Zaskoczył mnie tym, jak bardzo był dziecinny, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Zawsze był pełen zachwytu i ciekawości. Biorąc pod uwagę jego sławę i wiek, myślę, że wielu ludzi mogłoby znudzić się życiem i wpaść w pułapkę typu „wszystko wiem i wszystko widziałem”. David był zupełnie inny – od życia oczekiwał inspiracji, niespodzianek i odkryć. Był ciągle ciekawy, co spowodowało, że w ostatniej dekadzie życia jego kreatywność i płodność była ponadprzeciętna. Nie potrafię wymienić innego artysty w historii, który nagrałby tyle dobrych płyt pomiędzy 70. a 80. rokiem życia.
2024 rok jest szczególny dla ciebie - niedawno obchodziłeś 40. urodziny, mija też 20 lat od powstania Snarky Puppy. Czy spodziewałeś się, że tej historii przybędzie tylu kart?
Nie, ani trochę. Myślałem, że to przetrwa najwyżej kilka koncertów.
Macie na koncie nagrody Grammy, współpracę z gigantami muzyki i trasy koncertowe na całym świecie, założyliście własny label oraz organizujecie swój festiwal… Michael, masz ewidentnie dar tworzenia rzeczy, które trwają latami!
Myślę, że miałem masę szczęścia. Ponadto wszyscy ludzie, z którymi miałem do czynienia przy okazji poszczególnych projektów, pracują jak mrówki. Fajnie, kiedy dopisuje ci fart, ale uważam, że też musisz mu pomóc. Każdy członek Snarky Puppy – zespół czy ekipa, każdy ciężko zasuwa, dbając o jakość swojej pracy. Podobnie jest w przypadku Bokanté, mojej wytwórni czy festiwalu. Jest w tym wiele pasji. Nikt nie robi tego dla pieniędzy. Wszyscy głęboko wierzymy w sztukę, muzykę, kreatywność i sens ich rozprzestrzeniania. Wiesz, nie jestem osobą, która łatwo się poddaje. Być może dlatego te wszystkie inicjatywy wciąż trwają. Wszystkie projekty, których się podejmowałem, przez lata przynosiły straty finansowe. Jeśli przetrwasz wystarczająco długo, szanse, że przydarzy ci się coś dobrego, wzrastają.
Czy przy tylu przedsięwzięciach ta rodzinna atmosfera w Snarky Puppy wciąż się utrzymuje?
Tak, myślę, że mamy się świetnie. Nigdy nie prowadziłem firmy w stylu korporacyjnym. Zawsze miało to rodzinny charakter oparty w dużej mierze na międzyludzkich więziach. Działa to do tego stopnia, że jeśli ludzie odchodzą, to wciąż pozostajemy dobrymi przyjaciółmi – mam tu na myśli Sputa, Cory’ego czy Jamiego Marguliesa, który prowadził mój label przez długi czas. Zawsze stawiam relacje międzyludzkie na pierwszym miejscu. Nie przypominam sobie, żebym był z kimkolwiek,kto odszedł, w złych stosunkach.
Wasza ostatnia płyta Empire Central to powrót do korzeni, do Teksasu, oraz ostatni, jak się później okazało, album z Bernardem Wrightem – nieoficjalnym mentorem Snarky Puppy.
Zaczęło się od tego, że Bernard napisał do mnie, że podobno nagrywamy płytę. Zapytał, czy może wpaść. „Jasne!” – odpowiedziałem. Był z nami w studiu, oczywiście zaprosiłem go do zagrania w kilku utworach, z których jeden (Take It! – przyp. red.) ukazał się pierwotnie na płycie. Planujemy wydać rozszerzoną wersję z bonusami, więc będzie można posłuchać też innych. Nikt nie przypuszczał, że to ostatnie nagrania Bernarda w życiu, ponieważ odszedł w tak nagły i tragiczny sposób (Wright został potrącony przez samochód na przejściu dla pieszych – przyp. red.).Było w tym coś niezwykłego, mieć go przy sobie – czy to w studiu, czy na scenie lub pośród publiczności na koncertach. Bernard Wright miał na nas potężny wpływ, był naszym pierwszym mentorem. Grał w zespole, ale robił to w tak dojrzały i głęboki sposób, jakby uczył nas bez mówienia czegokolwiek. Każdy koncert z nim był jak lekcja. Poza tym mieliśmy z nim indywidualne lekcje, a także podglądaliśmy, jak gra w swoim triu. Jego śmierć to ogromna strata.
Przed ukazaniem się Empire Central ruszyliście w trasę ze Steely Dan. Wiem, że było to dla ciebie szczególne przeżycie. Co takiego w ich twórczości do ciebie przemawia?
Dorastałem ze Steely Dan, byli dla mnie mostem pomiędzy jazzem a popem, rockiem, R&B, których słuchałem jako nastolatek. Steely Dan łączyli te gatunki, dzięki czemu bezpośrednio zainteresowałem się jazzem i jego różnymi odmianami. Koncepcyjnie podobała mi się idea użycia harmonii jazzowej w sposób sprzyjający muzyce popowej, dzięki czemu staje się ona przystępna nawet dla ludzi, którzy nie słuchają jazzu. Donald Fagen i Walter Becker odwalili kawał dobrej roboty, dając publiczności złudzenie, że ma do czynienia z prostą muzyką. Owszem, brzmi ona nieskomplikowanie, możesz do niej śpiewać, ale to, co leży u jej podstawy jest bardziej złożone i głębokie. Ta idea zawsze przyświecała także Snarky Puppy – sprawmy, żeby ludzie myśleli, że to co gramy, jest łatwe. Róbmy muzykę łatwą do słuchania, zrozumienia, śpiewania i tańczenia, ale niech jednocześnie pozostanie ona głęboka i zawiła. Staram się wcielać to w życie w każdym projekcie, który produkuję. Dążę do tego, by trzymać się jak najbardziej podstawowych zasad, gdyż one najlepiej służą muzyce. Zazwyczaj pracuję przy projektach, których zadaniem jest uczynić złożoną muzykę łatwiejszą w odbiorze.
O sile Steely Dan stanowili Walter Becker i Donald Fagen, wokół których rotowali się liczni instrumentaliści, co przypomina mi nieco sposób działania Snarky Puppy.
Faktycznie, funkcjonujemy na podobnej zasadzie! Nigdy o tym nie myślałem w ten sposób!
Pod koniec maja oddajecie odświeżoną wersję waszego albumu Sylva, który ponownie zremiksowano i zremasterowano. Czym będzie się ona różniła od pierwotnej odsłony tego krążka z 2015 roku?
Otrzymacie bonusowe wersje dwóch utworów – The Curtain oraz The Clearing. Są one o tyle ciekawe, że pokazują, jak inaczej można wyrazić te same kompozycje. Remiksów dokonał niesamowity Nic Hard, który pracuje nad naszymi płytami od 2016 roku. Nowe wydawnictwo oferuje świeżą perspektywę dźwiękową, jednak bez większych odstępstw od oryginału. Przede wszystkim mamy tu nowy kolor z uwagi na spojrzenie innego realizatora dźwięku.
Pracowałeś z Erykah Badu, Marcusem Millerem, Davidem Crosbym, Snoop Doggiem i wieloma innymi znakomitymi artystami. Czy są inne postaci, z którymi bardzo chciałbyś nawiązać współpracę?
Całe mnóstwo! Za dużo by wymieniać! W każdej generacji znaleźliby się tacy artyści, z którymi wspaniale byłoby pracować. Ale jeśli to się nie wydarzy, to świat się nie zawali. Do tej pory graliśmy z wieloma znakomitymi muzykami, poza tym jest jeszcze tyle nieodkrytego potencjału w szeregach Snarky Puppy. Nie ma takiej współpracy, bez której pomyślałbym, że moje życie jest niekompletne. Dlatego nie chcę nikogo wymieniać z imienia i nazwiska, bo ta lista jest tak długa, że czułbym się źle, pomijając kogokolwiek.
Michael, czego powinienem ci życzyć z racji wejścia w czwartą dekadę życia?
Myślę, że coraz bardziej pochłania mnie świat produkcji, więc chciałbym mniej koncertować, ale produkować więcej płyt. Właściwie to chyba mój jedyny cel. Z biegiem czasu zauważam, że kiedyś miewałem wielkie aspiracje, żeby zmieniać muzykę pop i takie tam. Teraz stały się one znacznie mniejsze i realniejsze – upewniam się, że wszystko, co robię, robię maksymalnie dobrze. Że każdy projekt, w którym biorę udział, jest artystycznie ciekawy. Poza tym sporo gram w tenisa, chcę stać się lepszym tenisistą i dużo gotować, bo lubię spędzać czas przy kuchni.
Czyli odnalazłeś się w katalońskim stylu życia!
Tak, jest wspaniale! O, może jeszcze pragnąłbym mieć więcej czasu wolnego, żeby wyjeżdżać na wakacje! W każdym razie nie marzy mi się Grammy czy pierwsze miejsce na liście przebojów... Nigdy nie celowałem w takie rzeczy, zatem tym bardziej teraz mi na nich nie zależy. Chcę tylko się upewnić, że nie poświęcam chwili mojego życia na pracę nad czymś, czego nie uważam za interesujące.
Życzę ci, żeby nigdy tak nie było!
Nie sądzę! Mam wokół siebie pełno świadomych artystycznie przyjaciół. Nie muszę już grać koncertów, które wysysają ze mnie kreatywną duszę.