fot. Valami Hektor
Fusion jazz trio z Budapesztu. Taki lakoniczny opis przedstawia Jazzbois na stronie grupy w jednym z najpopularniejszych serwisów streamingowych, na której na koniec lipca licznik słuchaczy w miesiącu przekroczył 200 tysięcy, z czego lwia część pochodziła z Londynu, Melbourne, Sydney, Berlina i oczywiście stolicy Węgier. W ostatnich tygodniach muzycy docierali do swoich fanów bezpośrednio, występując na festiwalach w Austrii, Francji, Rumunii oraz przede wszystkim w Szwajcarii, podczas legendarnego Montreux Jazz Festival. Na początku września ukaże się kolejny krążek zespołu Still Blunted.
W skład grupy wchodzą Viktor Sági (gitara basowa),Tamas Czirjak (instrumenty perkusyjne) i Bencze Molnar (instrumenty klawiszowe). Dodatkowo częścią ekipy jest gościnnie występujący saksofonista Dominik Kosztolánszki aka Dom Beats oraz manager Dénes Pécsi-Szabó. Z całą piątką porozmawiałem po koncercie Jazzbois w ramach tegorocznego Jazz Around Festival w Warszawie.
Rafał Marczak: Wasz pierwszy album pechowo ukazał się tuż przed pandemią Covid-19. Zastanawiam się, jak wpłynął na was fakt, że niedługo potem życie kulturalne na całym świecie niemal zamarło, zwłaszcza że byliście nowym zespołem na muzycznej scenie.
Viktor: To zależy, o którym pierwszym albumie mówimy. O tym z zieloną okładką?
Mam na myśli Jazzbois Goes Blunt I.
Viktor: Tak naprawdę pierwszą płytą jest właśnie ta z zieloną okładką, zatytułowana po prostu Jazzbois. Była gotowa dużo wcześniej, ale niemiecka wytwórnia (HHV – przyp. red.) ociągała się z jej wydaniem ponad rok. Ostatecznie zrobili to dopiero po tym, kiedy powiedzieliśmy, że wydajemy Jazzbois Goes Blunt I, które de facto jest nieco późniejszym materiałem.
Wracając do pytania o Covid, myślę, że paradoksalnie mieliśmy szczęście, że tak się stało. Wydaje mi się, że ludzie słuchali wtedy więcej muzyki, mieli czas, by jej poszukiwać. Tamten ciąg różnych zdarzeń sprawił, że dla wielu ludzi był to okres odkrywczy. Moim zdaniem, na węgierskiej scenie muzycznej sporo zmieniło się za sprawą pandemii.
Bencze: Też uważam, że w gruncie rzeczy mieliśmy szczęście. To był dobry zbieg okoliczności. Nie zastanawialiśmy się, co wydarzy się z płytą. Po prostu cieszyliśmy się, że zostanie wydana…
Viktor: I że będzie dostępna na winylu dzięki węgierskiemu wydawcy.
Opowiedzcie, proszę, jak powstawało Jazzbois Goes Blunt I.
Viktor: Podczas tamtej sesji jamowaliśmy cały dzień, a samo nagranie zajęło dwie godziny. Wiedząc, że wyda ją konkretnie Blunt Shelter Records, chcieliśmy w studiu spróbować bardziej hip-hopowego czy beatowego podejścia w improwizacji. Potem cieszyliśmy się, gdy płyta pojawiła się na Bandcampie i winylach. W życiu nie przypuszczaliśmy, że zajdzie tak daleko.
Nieprzypadkowo pytałem o pandemię, bo jesteście zespołem, który na scenie czuje się jak ryba w wodzie. Odcięcie od występów na żywo musiało być dla was bolesne.
Viktor: Zgadza się. Przed pandemią bardzo dużo jamowaliśmy w trójkę. Każdego tygodnia graliśmy trzy, cztery koncerty dla turystów – wpadaliśmy na półtorej godziny, mogliśmy trochę zarobić, ale przede wszystkim na poczekaniu tworzyliśmy muzykę w wirze nocnego życia Budapesztu. To był dobry trening. Wtedy pomyśleliśmy o zarejestrowaniu płyty. Graliśmy w taki sposób trzy, cztery lata, byliśmy także zaangażowani w inne zespoły, ale w głębi kręciła nas improwizacja i to, że każdego wieczoru od podstaw tworzymy nowy set, nowy muzyczny świat. Uważam, że to był idealny czas na nagranie efektów tych jamów. Nie chodziło o konkretne piosenki, ale bardziej o sposób, w jaki graliśmy. Wtedy obraliśmy też ten hip-hopowo-beatowy kierunek. Każdy album to jednak odzwierciedlenie tego, gdzie znajdujemy się w momencie nagrań. Zmieniamy się, słuchamy różnej muzyki, rozwijamy się technicznie… Czasami rezygnujemy nieco z beatu i hip-hopu na rzecz melodyjności i instrumentów solowych.
Przez ostatnie pięć lat wiele się zmieniło, staliście się zespołem międzynarodowym. Tylko w tym roku macie zaplanowane występy we Francji, Rumunii, Niemczech, Holandii i Wielkiej Brytanii. Jak do tego doszło?
Viktor: Po ukazaniu się Jazzbois Goes Blunt I zdaliśmy sobie sprawę, że mamy predyspozycje do częstego koncertowania, gdyż rodzaj wykonywanej przez nas muzyki idealnie nadaje się do grania na żywo. Pomyśleliśmy, że mając wideo na Instagramie z fragmentami naszych koncertów, być może moglibyśmy występować nie tylko na Węgrzech, ale i w całej Europie, gdzie ludzie zaczynali nas poznawać choćby za sprawą naszych winyli, które kupowali w sieci. W samą porę poznaliśmy Dénesa, który zaczął sondować możliwości rynkowe poza Węgrami. Zaczęliśmy je co raz bardziej wykorzystywać – już w ubiegłym roku często graliśmy z dala od rodzimych scen, ale dopiero w tym roku mamy więcej koncertów za granicą niż na Węgrzech. Ponadto zawsze staramy się być produktywni i wydawać każdego roku przynajmniej jeden lub dwa albumy.
Jeśli mowa o naszym graniu na przestrzeni tych pięciu lat, myślę, że chodzi o to, jak zmieniają się nasze inspiracje oraz wszystkie gatunki muzyki, które kochamy i które wzbogacają nasze gusta muzyczne. My sami także przechodzimy metamorfozy, dużo gramy i wydajemy płyty – krótko mówiąc, zajmujemy się tym cały czas.
W marcu tego roku dotarliście ze swoją muzyką do Stanów Zjednoczonych, by zadebiutować na tamtejszym, wymarzonym dla wielu, rynku. Opowiedzcie, jak się tam znaleźliście!
Bencze: Oddajmy głos Dénesowi, on za tym stoi. My tylko tam zagraliśmy.
Dénes: Było to wydarzenie showcase’owe SXSW Cofenrence & Festival w Austin w Texasie. Wystąpienie tam było o tyle łatwiejsze, że jako obywatele Unii Europejskiej nie potrzebowaliśmy wiz pracowniczych, by wziąć w nim udział, gdyż był to showcase. Jeśli wierzyć statystykom internetowym, rynkiem dominującym dla Jazzbois są Stany Zjednoczone, dlatego stanowczo miało to sens, żeby spróbować tam zagrać. Otrzymujemy sporo wiadomości prywatnych, w których ludzie pytają nas, kiedy zagramy w Kolorado, Los Angeles, Nowym Jorku czy Chicago, więc pracujemy nad tym, by odpowiedzieć na te pytania. Nie jest łatwym zadaniem dla europejskiego zespołu zorganizować w trasę w Ameryce ze względu na trudności w uzyskaniu wiz przeznaczonych dla artystów oraz ich niemałe ceny, ale dążymy do tego. Z drugiej strony zespół uwielbia występować w Europie, a w szczególności w Polsce. Wcześniej graliśmy koncert w klubie Jassmine w Warszawie, który szybko się wyprzedał, a publiczność krzyczała tytuły piosenek, co jest zaskakujące, gdyż sam niektórych z nich nie znam! Podkreślam, że są to utwory instrumentalne, więc nie da się ich zgadnąć na podstawie tekstu [śmiech]. Polska to jeden z naszych ulubionych kierunków, szczególnie dla mnie jako managera, zawsze dobrze tu wracać, by współpracować z festiwalami i naszymi wieloletnimi już partnerami, jak choćby z Good Taste Production.
Viktor: Wszystko to ma absolutnie sens, zwłaszcza, że Polska może pochwalić się niesamowitą historią jazzową!
W waszej muzyce może imponować to niezwykle spójne brzmienie Jazzbois. W jaki sposób do niego doszliście?
Viktor: To proces, w którym brzmienie każdego z nas wciąż ewoluuje. Najlepsza droga ku temu, to zwyczajnie wyrazić siebie w danym momencie w możliwie najlepszy sposób. Można powiedzieć, że przez ostatnie kilka lat żyliśmy z jamowania, bo przecież musieliśmy gdzieś mieszkać i za coś żyć. W tym szkopuł – musieliśmy tak przetrwać lata, kiedy nikt się nami nie interesował. My sami dbaliśmy jedynie o muzykę, którą tworzyliśmy, jamując na żywo. Dokładaliśmy wszelkich starań i cieszyliśmy się chwilą, co przypominało trochę obóz dla rekrutów w szkole improwizacji. Eksperymentowaliśmy z pisaniem utworów i z brzmieniami – każdego wieczoru próbowaliśmy choćby nowego efektu gitarowego, żeby zobaczyć, jak reagują ludzie i czy nam to odpowiada. To był po prostu kilkuletni proces grania ze sobą non stop połączony z improwizacją na żywo.
A jak najczęściej przebiega wasz proces twórczy?
Viktor: Po prostu wchodzimy i nagrywamy [śmiech]. Ostatnio zrobiliśmy kilka rzeczy, w których dokonaliśmy dogrywek i montażu, ale wszystko zaczyna się od improwizacji, brzmienia, tematu, klimatu – przestrzeni, w której poczujemy się komfortowo pod względem muzycznym. Czasem nie musimy tego w ogóle dotykać – zostawiamy to tak, jak zostało nagrane, i jest idealnie. Mamy początek, temat i koniec.
Zazwyczaj jednak naprawdę dużo myślimy o tych utworach. To nie tak, że je tylko nagrywamy i wydajemy. Mówimy tu o godzinach prac produkcyjnych oraz o tym, jak z jedenastominutowej improwizacji wydobyć sensowny czterominutowy numer, który cieszy ucho. Oczywiście musi się to zgadzać z naszymi gustami, musimy to naprawdę lubić, dopiero później nad tym pracujemy. Krótko mówiąc, rejestrujemy momenty i wybieramy z nich najsmaczniejsze kąski. Czasami z dwu- czy czterogodzinnej sesji otrzymujemy 16 minut materiału… Tak naprawdę nie odbywamy prób. Koncert na żywo oznacza dla nas próbę. Sporo muzyki, którą gramy teraz live, wynika z tego, że dużo ze sobą gramy, ale wciąż podążamy metodą prób i błędów, co czasem popłaca, a czasem nie. Jeśli coś nam się spodoba, wracamy do tego. To nieustanna ewolucja!
Działalność Jazzbois przybiera na intensywności. Więcej koncertujecie, od niedawna spędzacie razem mnóstwo czasu w trasie. Jak relacje w grupie przekładają się na waszą twórczość?
Viktor: Myślę, że wszyscy czujemy się komfortowo w swoim towarzystwie i jesteśmy ze sobą do bólu szczerzy. Sporo wynika przede wszystkim z naszych preferencji muzycznych, ale u podstaw leżą także ludzkie przeżycia. Chcesz być pośród ludzi, którym ufasz i których znasz od lat. Mamy ze sobą naprawdę otwartą relację, co ma olbrzymi wpływ na żywą muzykę. Mógłbym porównać to do drużyny sportowej – potrzebujesz ludzi, którzy się rozumieją i dogadują się, nawet gdy wam nie idzie. Możemy zagrać koncert tylko wtedy, gdy każdy z nas jest dostępny – nie można wymienić żadnego z nas na innego perkusistę, klawiszowca czy basistę. W Jazzbois zdecydowanie liczą się ludzie.
W sieci można znaleźć wiele nagrań wideo, na których widać, że Jazzbois to trio. Na festiwalu Jazz Around usłyszeliśmy was w kwartecie z saksofonistą Dominikiem Kosztolánszkim i nie jest to bynajmniej odosobniony przypadek. Czy powinniśmy traktować go już jako stałego członka zespołu?
Bencze: To zależy od tego, czy możemy sobie na niego pozwolić… [wszyscy wybuchają śmiechem].
Dominik: Nie jestem tani… [śmiech].
Bencze: Tak, jest drogim saksofonistą! Wiesz, gdybyśmy tylko byli obrzydliwie bogaci…
Viktor: Nagraliśmy sporo muzyki w triu, mamy na koncie cztery płyty. Wciąż gramy koncerty we trzech, bo to esencja naszego składu, ale świetnie mieć ze sobą Dominika, staramy się zapraszać go na większe koncerty i na takie, które zasługują na poszerzenie Jazzbois, bo Domnik jest przedłużeniem zespołu. Prawdą jest też, że on mieszka w Londynie, a nasza trójka w Budapeszcie. Zawsze cieszymy się jednak na takie festiwale jak Jazz Around, na których możemy pokazać się w kwartecie.
Słuchając waszego koncertu, zastanawiałem się, jak zabrzmielibyście w bardziej intymnych warunkach klubowych. Tak się składa, że w październiku będzie okazja ku temu, by usłyszeć was ponownie w Polsce, tym razem w Blue Note w Poznaniu. Czego możemy się tam spodziewać?
Viktor: Każdą setlistę dostosowujemy do scenerii, w której będziemy grać. Spodziewałbym się, że w Blue Note w Poznaniu zagramy bardziej jazzowo i akustycznie. Jeśli jest tam pianino, Ben pewnie z niego skorzysta, co też zaowocuje innym brzmieniem. Zazwyczaj tak robimy, grając w klubach jazzowych z pianinem, co oczywiście wpływa na muzyczną atmosferę koncertu. To moja prognoza.
Podejrzewam, że podczas jesiennej trasy będziecie promować nowy krążek Still Blunted. Uchylcie, proszę, rąbka tajemnicy – co tym razem szykujecie dla swoich fanów?
Viktor: Materiał pochodzi z kilku sesji, bo częściowo nagraliśmy go z Dominikiem mniej więcej rok temu. Ponadto znajdują się tam fragmenty ostatnich sesji sprzed miesiąca, które zostały zarejestrowane w naszej nowej przestrzeni studyjnej. Cechuje je nacisk na beat, podczas gdy nagrania z Dominikiem są bardzo melodyjne, zatem możemy spodziewać się połączenia jednego i drugiego. Płyta będzie miała charakter grania na żywo, choć tym razem dokonaliśmy też kilku dogrywek w studiu. Łączymy na niej nieco mroczniejszy hip-hop z saksofonem, co jest wypadkową naszego ubiegłego roku, ale też nie jest to zwyczajny zapis pojedynczej sesji, tylko bardziej przemyślany koncept, który wymagał od nas selekcji i rezygnacji ze sporej części zarejestrowanego przez nas materiału.