Mikołaj Trzaska – jeden z najbardziej oryginalnych i bezkompromisowych artystów na polskiej scenie muzyki improwizowanej. Gdański saksofonista i klarnecista, który doskonalił swoje instrumentalne umiejętności, nie korzystając ze szkół muzycznych. Lider lub współlider tak ważnych, w najnowszej historii polskiego jazzu (i yassu), grup jak: Miłość i Łoskot. Współpracownik pisarzy i poetów: Andrzeja Stasiuka i Jurija Andruchowycza. Autor muzyki do filmów Wojciecha Smarzowskiego. Pracujący obecnie intensywnie zarówno z własnymi zespołami (m.in.: Shofar, Ircha), jak również z największymi indywidualnościami światowej sceny free.
Z Mikołajem Trzaską udało nam się spotkać, kiedy przebywał przez tylko jeden dzień w Polsce, tuż po jego powrocie z występów w Izraelu, bezpośrednio po powrocie z koncertu w Wilnie, a w przeddzień wylotu na kolejne w tym roku granie w USA.
Prawda jest najważniejsza
Piotr Wickowski: Kolejni wielcy twórcy sceny improwizowanej: Ken Vandermark, Peter Brötzmann, Michael Zerang, Joe McPhee, jeśli wymieniać tylko tych najbardziej znanych, stają się twoimi współpracownikami. Twoja muzyczna droga wygląda jak spełnianie marzeń – granie z najlepszymi, ciągłe uczenie się od najlepszych. Czy ten proces jest starannie zaplanowany, czy raczej wszystko dzieje się przypadkowo?
Mikołaj Trzaska: Miło, że tak to odbierasz, bo chyba rzeczywiście było to trochę spełnianie marzeń. Na początku w ogóle nie miałem takiej wizji jak wszystko ma przebiegać, w ogóle się nie spodziewałem, że mnie takie szczęście spotka, że rzeczywiście będę mógł robić, to co robię. Pamiętam jak byłem przejęty i spocony, kiedy jechałem z Gdańska do Krakowa 10 godzin pociągiem, żeby pierwszy raz spotkać się i zagrać z Vandermarkiem. Wtedy koncertował z Vandermark 5, ale chciał też jamować z polskimi muzykami. A kilka miesięcy później, jak zapytałem Petera Brötzmanna co sądzi o zorganizowaniu naszej wspólnej trasy, usłyszałem od niego: „Ken powiedział, że jesteś OK.”, tylko tyle i wystarczyło. Pomyślałem: „co za plotkarze”, ale faktycznie tak to działa, na podobnej zasadzie doszło do spotkania i współpracy z Joe McPhee i z innymi.
P.W.: Czyli bardziej łańcuszek ludzi niż precyzyjnie realizowany plan?
M.T.: Jedno i drugie. Ludzie, mam na myśli muzyków takich jak Ken Vandermark, Joe McPhee czy Peter Brötzmann, są najlepszym środowiskiem, w którym będziesz się mógł rozwijać, w ten sposób możesz realizować plan stawania się dobrym muzykiem. To jest kapitalny nieustający proces, niemający końca, poza śmiercią. Oczywiście trzeba mieć szczęście i dobrze trafić. Dobre środowisko jest ważne, mam na myśli takie, które dobrze ci życzy, docenia i wymaga, złożone z postaci z krwi i kości. Uczysz się w ten sposób, masz obok siebie kogoś, kto przeszedł lub przechodzi tę samą drogę, potwierdzasz swój sens istnienia jako muzyka. Czytając o kimś, słuchając tylko płyt, masz jedynie fantazję, bardzo idealistyczny obraz, korespondencyjną miłość na odległość. Ale kiedy zaczynasz z tym kimś prawdziwie pracować, powstaje relacja, uczeń-mistrz, gdzie mistrz jest uczniem i odwrotnie. Zaczyna się życie, wstajesz z kolan i stajesz z nim na równi.
P.W.: Przyznasz jednak, że z perspektywy studenta sztuk plastycznych zaczynającego samodzielnie naukę gry na saksofonie, którym byłeś w latach 80., taka droga wygląda nieprawdopodobnie?
M.T.: Teraz świat się skurczył. Gdy młodzi polscy muzycy chcą z kimś grać, piszą maila i mają, kogo chcą. A ci z większymi od nich nazwiskami coraz częściej zgadzają się z nimi współpracować, bo nasi młodzi muzycy mają coraz więcej do zaproponowania. Myślę, że wtedy musiałem być super zdesperowany. W tamtych czasach, tu nie było osoby, od której mogłem się uczyć. Po prostu nie miałem innego wyjścia, musiałem zdobyć się na taki ruch, wziąć saksofon na plecy i pojechać na przykład do Kopenhagi, tam na przełomie lat 90. i 2000 r. scena muzyki improwizującej była bardzo silna. Tam też poznałem muzyków mojego pierwszego tria: Petera Friisa Nielsena i Petera Ole Jorgensena. To był dla mnie taki zryw mocy, kopniak. Móc pracować z bardzo doświadczonymi muzykami, z tego właśnie muzycznego skrzydła. Ci ludzie byli tak inni od naszych jazzowych gwiazd, byli tacy niezwykli w swojej zwykłości, skromni, nie pchali się naprzód, nie zabiegali o uznanie. Minęło tyle czasu, zanim zrozumiałem gdzie jest ta wartość. I tak się zaczęła moja droga, wszystko poszło dalej. Mimo to, że teraz znacznie więcej pracuję nad swoimi projektami, ta wielka rodzina muzyków jest wciąż razem. Ciągle jeszcze mamy dużo kontaktów. Z Peterem Brötzmannem kilka miesięcy temu nagrywałem płytę właśnie w Kopenhadze. Niedawno też spotkaliśmy się z Joe McPhee w Krakowie i zaplanowaliśmy wstępnie koncerty w Anglii na kwiecień, mam nadzieję, że się uda. Z Vandermarkiem właśnie zaczyna się kolejna sesja Resonance Ensemble. Teraz najważniejszy jest ten związek. Oczywiście ważne jest być wielkim muzykiem, ale trzeba też być dobrym człowiekiem, na przykład takim jest Joe McPhee.
.... dalszą część wywiadu przeczytasz na 75 str miesięcznika JazzPRESS, pobierając bezpłatny plik PDF
Autor: Piotr Wickowski Zdjęcia: Jakub Majerczyk
Wywiad pochodzi z JazzPRESS grudzień 2013