Miał 99 lat i występował prawie do końca. 12 listopada odszedł jeden z największych perkusistów jazzu Roy Haynes. „Zawsze w odpowiedniej chwili, zawsze na czasie, wieczny i klasyczny, a jednocześnie całkowicie nonszalancki” – tak określił go w Guardianie młodszy kolega Pat Metheny, który miał zaszczyt z nim nagrywać i odbierać wspólną nagrodę Grammy.
Byłam świadkiem, jak niespożytą energią emanował Roy Haynes w wieku 86 lat, kiedy byłam na jego koncercie. I właśnie takiego go zapamiętałam. Być może owa nonszalancka obojętność, o której wspomniał Metheny, sprawiła, że Haynesnie zyskał takiego rozgłosu jak inni wielcy perkusiści – Blakey, Roach, Clarke czy Jones. Przyznam, że niestety też często o nim zapominałam i kiedy padało pytanie o ulubionego perkusistę, wymieniałem Elvina Jonesa czy innych, a przecież uwielbiam Haynesa na równi z Elvinem. Co ciekawe, dziś mamy niezliczone klony Maxa czy Arta, ale nie ma nikogo, kto grałby tak jak Roy.
Najbardziej emblematyczna jest jego wszechstronność. Zawsze był pierwszym perkusistą na liście zastępujących muzyków, jeśli akurat Max Roach, Philly Joe Jones, Elvin Jones czy Art Blakey nie mogli wystąpić. Czuł się równie dobrze w bebopie, hard bopie, awangardzie, jazzie wokalnym i latynoskim. Hayes najpierw pracował z liderami zespołów z ery swingu, a przeprowadzka do Nowego Jorku w 1945 roku pozwoliła mu dołączyć do dużych zespołów Luisa Russellai Louisa Armstronga oraz grać z Lesterem Youngiem. W połowie lat 50. przez pięć lat koncertował na całym świecie z Sarah Vaughan. Był też w zespole towarzyszącym Billie Holiday podczas niektórych z ostatnich jej występów.
W czasach bebopu grał między innymi z Parkerem, Davisem, Monkiem, Coltranem i Rollinsem. Jego wszechstronność pozwoliła mu zabłysnąć, gdy bebop ewoluował, zapraszano go więc na przełomowe nagrania wytwórni Blue Note. Dobrze obeznany z polirytmicznym podejściem praktykowanym przez młodsze pokolenie nowoczesnych jazzowych sekcji rytmicznych rozwijał też własną karierę. Pomogło mu to, że rezerwowano go na sesje z McCoyem Tynerem, Oliverem Nelsonem, Erikiem Dolphym i Jackie McLeanem. Wówczas też zaprezentował się jako lider zespołu, m.in. nagrywając w 1962 roku niesamowitym album Out of the Afternoon (z Rolandem Kirkiem, Tommym Flanaganem i Henrym Grimesem). W sumie jako lider Haynes nagrał prawie 30 albumów.
Słynął z subtelnego stylu gry na perkusji i właśnie tym mnie najbardziej uwiódł: grą subtelną, ale stanowczą, agresywną, lecz wrażliwą, trzaskającym jak u nikogo innego werblem i syczącymi talerzami. Płyta z 1961 roku The Blues and the Abstract Truth Olivera Nelsona jest pod tym względem najdoskonalszym przykładem, a zamieszczony na niej utwór Stolen Moments jest po prostu poezją. Z równą delikatnością i wyważeniem spotkamy się na Question and Answer z płyty Pata Metheny’ego o tym samym tytule (1990). Nie ujmując niczego Hollandowi i Metheny’emu, uważam, że to właśnie zrelaksowana, subtelna perkusja Roya wypełniła swoją barwą każdy zakamarek utworu.
Haynes zawsze udowadniał, zwłaszcza solówkami na koncertach, że gra na perkusji nie musi być irytującym popisem szybkości i siły. To dzięki temu umiał się odnaleźć w wokalnym jazzie. Vaughan śpiewała wolne ballady, zaś Haynes – wydawało się, że nie tylko dla niej gra, ale jest jednocześnie szczerze zasłuchany w teksty i piękne melodie. Z drugiej strony jego styl był bardzo energetyczny i dynamiczny. Pomysłowo wykorzystywał bebopowe „bomby” i polirytmie. Talerze w jego grze nie przestają syczeć ani na moment, a wyrazista, czysta gra na werblu jest wręcz legendarna.
Każdy fan jazzu ma zapewne swój ulubiony instrument, a może nawet skrycie nudzi się niektórymi (szczególnie przy długich solówkach). Niektórzy z przyjemnością słuchają fortepianu, ale ukradkiem ziewają przy solówce trąbki. Jeśli ktoś się zalicza do tych, dla których perkusja jest tylko tłem i nigdy nie uległ jej urokowi, powinien posłuchać Roya Haynesa. Odkryje wtedy, że perkusja może mieć wdzięk, humor, spokój, pewność siebie, witalność i elegancję.
Linda Jakubowska