Wywiad

Kasia Pietrzko: Wrażliwość

Obrazek tytułowy

Fot. Piotr Fagasiewicz

Kasia Pietrzkopianistka, kompozytorka, aranżerka. Absolwentka Akademii Muzycznej im. Krzysztofa Pendereckiego w Krakowie, gdzie jest aktualnie słuchaczką studiów doktoranckich. Z własnym triem zadebiutowała w 2017 roku płytą Forthright Stories, za którą została nagrodzona Mateuszem Trójki oraz nominowana do Fryderyka. Zagrała w 2018 roku w kwartecie Tomasza Stańki koncert, który miał rozpocząć ich wspólną trasę europejską. W 2020 roku trio zaproponowało drugą płytę Ephemeral Pleasures. W 2021 roku na zamówienie festiwalu Jazzowa Jesień im. Tomasza Stańki w Bielsku-Białej napisała dzieło Anxious Beauty na swoje trio z towarzyszeniem kwintetu jazzowego i chóru mieszanego. Pod koniec września ukaże się najnowszy album tria artystki zatytułowany Norwid, który nagrany został ze specjalnym udziałem saksofonisty Macieja Kądzieli i aktora Andrzeja Chyry recytującego wybrane wiersze. Od szóstego roku życia gra na fortepianie, nieustannie pracuje nad swoim rozwojem – czy to w kontekście perfekcyjnego wykonania etiud, odpowiedniego oddechu podczas koncertu, akceptowania siebie i swojej wrażliwości, czy też bycia wymagającą i wyrozumiałą liderką tria. I właśnie m.in. o drodze poznawania siebie rozmawiałyśmy w upalny letni dzień w jednej z warszawskich kawiarni.


Aya Al Azab: Studiowałaś w krakowskiej Akademii Muzycznej, pochodzisz z Bielska-Białej, dlaczego opuściłaś Kraków i przeprowadziłaś się do Warszawy?

Kasia Pietrzko: Przede wszystkim ze względów prywatnych, ale także przez warunki zawodowe. Warszawa dała mi nowe kontakty i możliwości. Istotnym argumentem jest logistyka. Nie muszę dojeżdżać na próby z moim zespołem. To miasto mnie zmusiło, żebym pisała więcej muzyki, ze względu na pojawiające się zlecenia. Od kiedy się tu wprowadziłam, czyli od zeszłego roku, miałam dwa projekty specjalne, które wymagały dużej liczby prób. Już sam fakt, że jestem na miejscu, ułatwił mi ich zrealizowanie. Nie traciłam czasu i pieniędzy na dojazdy.

Grając i żyjąc w Krakowie i Warszawie, czy zauważyłaś między nimi różnicę w traktowaniu jazzu?

Trudne pytanie. Na to się składa tak wiele czynników…

Jasne, to nie jest kwestia zero-jedynkowa.

Właśnie. Na pewno najważniejsza jest intencja muzyka, z jaką wchodzi na scenę, to od niej wszystko zależy. Są wykonawcy, którzy robią to, by po prostu pograć, a są tacy, którzy wychodzą z intencją, by dzielić się muzyką z ludźmi. Skoro dostałam dar – a wierzę, że dostałam go od Boga – to chcę całe życie się tym darem dzielić z ludźmi, to jest to dobro, które wysyłam do drugiego człowieka – w tym przypadku do mojego słuchacza. To jest jeden z najważniejszych powodów, którym się kieruję, wychodząc na scenę. Bardzo dużo zależy od nastawienia muzyka. Byłam na mnóstwie koncertów znanych osobowości, które za nic miały publiczność, muzycy grali między sobą, nie grali dla nas. Warto zadać sobie pytanie: „Po co grasz? Co jest twoim celem?”. Artyści często też nie myślą od strony „biznesowej” – o koncertach i całej kreacji swojej sztuki. Dziś współczesny świat jest pełen wspaniałych „produktów”, a nie prawdziwych artystów. Dodatkowo branża muzyczna wciąż jest mocno niestabilna finansowo.

Płacenie za muzykę, za pracę w kulturze jest wciąż trudnym tematem.

Trzeba patrzeć przez pryzmat tego, że skoro przez wiele lat się na coś pracowało – nad własnym stylem, wizerunkiem scenicznym, który musi być kompatybilnym z naszymi przekonaniami, to wtedy jest to prawdziwe, a jeśli jest prawdziwe, to ma swoją wartość, skoro ma swoją wartość, to jest warte pieniędzy.

Jak udało ci się wypracować tę umiejętność egzekwowania swojej wartości, chociażby przy negocjacji kontraktów? Jak się w tym odnajdujesz?

Z pewnością pomogło mi obserwowanie moich rodziców, którzy prowadzą swoje działalności. Zrozumiałam, że jeśli ma się coś swojego, nad czym się pracowało wiele lat, czemu się poświęciło kawał swojego życia, zdrowia, energii, wolnych dni, nocy, to ma się prawo wymagać pieniędzy za swoją pracę i zaangażowanie. Oczywiście na początku nie było łatwo. Cały czas się z tym mierzę. Jeśli dostaję telefon z propozycją współpracy, to zakładam, że człowiek ten jest pewny i zdecydowany na nasz koncert. Staram się cały czas pracować, krok po kroku, rozwijać swój wachlarz możliwości, co tworzy odrębny styl. Dlatego myślę sobie, że skoro gram na fortepianie od szóstego roku życia, przez 22 lata, jest to coś, co kocham i potrafię robić najlepiej, poświęciłam swoje życie, kształcę się i rozwijam, to dlaczego mam dostać za swoją pracę małe pieniądze? Skoro otrzymuję pozytywne recenzje, grałam z tym i tamtym muzykiem, mam doświadczenie. Nic nie jest oparte na znajomościach, a tylko na ciężkiej pracy.

Bycie własną menedżerką wymaga śmiałości. Kiedyś podchodziłaś do muzyków po ich koncertach i wręczałaś im swoją debiutancką płytę, tak też zaczęła się znajomość z Tomaszem Stańką. Miałaś w sobie zawsze tę pewność siebie? A raczej odwagę, pozytywny upór w dążeniu do celu? Wierzyłaś, że ci się uda?

Od ładnych paru lat wiem, że jeśli czegoś nie spróbuję, to się nie dowiem. Zawsze jest ryzyko.

Czyli to bardziej ciekawość niż odwaga?

Nie, staram się nie być ciekawska i nie zadawać pewnych pytań ludziom…

To ja muszę przestać [śmiech].

Skądże! [śmiech] A poważnie, jak się bardzo czegoś chce, ma się nieodparte uczucie chęci dzielenia się tymi emocjami z ludźmi, to wtedy się działa odważnie, chce się takim być. Trzeba być odważnym. Oczywiście to był proces, żeby do tego dojść, bo początki były bardzo mizerne i ciężkie dla mnie. Musiał minąć czas, żeby – choć to trochę denne – pogodzić się ze swoją wrażliwością.

Właśnie chciałabym się skupić na tym procesie godzenia się z własną wrażliwością.

Musiałam znaleźć swoją wartość, coś swojego w moim niedoskonałym graniu, żeby ono za parę lat rozkwitło, żebym mogła w końcu rozwinąć skrzydła. To była praca mentalna, bo nie byłam studentką grającą u Muniaka, bardzo rzadko tam bywałam, jakoś nie przepadałam za tymi klimatami – może to trochę właśnie mało jazzowe. To był bardzo długi proces, na który składało się mnóstwo wydarzeń, kiedy byłam w Nowym Jorku – lekcje z muzykami, kiedy byłam w Krakowie – studia. Było też wiele destrukcyjnych sytuacji. U mnie się to chyba wiąże z podejściem psychologicznym. Są rzeczy, których nie akceptuję na scenie.

Na przykład?

Kiedy ktoś bezpośrednio ochrzania drugiego muzyka, mówi „Stary, weź to zagraj porządnie”. Znam to na podstawie własnych doświadczeń – i na studiach, i w różnych składach, w których grałam. Choć nie spotkałam się z prawdziwym chamstwem, ale nie ukrywam, było mi ciężko odnaleźć się i własną przestrzeń w zespołach. Zawsze chciałam mieć zasadę, którą wydaje mi się, że stosuję – jeśli nie, to poproszę o telefon od muzyków, z którymi grałam [śmiech] – traktować innych, jak sama chciałabym być traktowana, czyli z szacunkiem, profesjonalnie na tyle, na ile się da, być wyrozumiałym, ale też wymagającym i równocześnie dającym szansę drugiemu człowiekowi, bo przecież to pracujemy z wrażliwą materią, jaką jest sztuka.

W niektórych wywiadach wspominasz, że jesteś krytyczna wobec samej siebie. A bycie kobietą – instrumentalistką w świecie jazzowym niejednokrotnie wymaga pewności siebie, by móc robić swoje.

Na początku ten wewnętrzny krytyk miał rozmiary absolutnie ogromne. Natomiast równocześnie od czasów szkolnych wykazywałam cechy przywódcze, np. byłam przewodniczącą szkoły, robiłam dużo rzeczy, bo zawsze chciałam działać z ludźmi. To jednak wiązało się z kamuflowaniem swojej wrażliwości, nie rozumiałam i nie potrafiłam jej wykorzystać.

I pewnie próbowałaś ją przekrzyczeć?

Tak, starałam się być twarda. A potem się to odbiło na moim zdrowiu…

Udało ci się pogodzić wewnętrznego krytyka z zaufaniem do samej siebie przy podejmowaniu decyzji – tak potrzebnym w byciu chociażby liderką?

W pewnym momencie zauważyłam, że jak zagram dobry koncert, nagle ten wewnętrzny krytyk znika. Wtedy jest mi dobrze z samą sobą. Czuję się totalnie zaakceptowana przez siebie. Kontakt z publicznością dodatkowo mnie rozwija. Ludzie po koncercie opowiadają mi o własnych skojarzeniach, słuchając utworów – czy to zadedykowanego mojemu kochanemu dziadkowi, który zmarł parę lat temu, czy panu Tomaszowi Stańce – słyszą swoje własne doświadczenia, a to powoduje, że otwierają mi się jeszcze kolejne przestrzenie wyobraźni, pokazują mi możliwości, które mogę wykorzystać. Na innych koncertach ludzie podchodzili wzruszeni – to był dla mnie znak, że moja działalność ma sens. To jest piękne, że przez muzykę mogę ludziom przypomnieć np. o ich dziadku, o mentorze, o sprawach, które były dla nich istotne, przez to, że wychodzę na scenę i opowiadam swoją historię, pobudzam w ludziach coś, co jest dla nich wzruszające i ważne.

To chyba przez twój osobliwy liryzm, w którym oddajesz cząstkę siebie… Ten pierwiastek prawdy, pozytywnej intencji, o której wspomniałaś – powoduje w słuchaczu otwarcie na muzykę i emocje…

Tak… zawsze, gdy gram koncert, staram się nie mieć wewnętrznych ograniczeń. W momencie gdy wchodzę na scenę, zawsze jest to święto. Cokolwiek by się działo, czy jestem zmęczona, czy mnie coś bardzo boli. Po prostu to jest święto, ciężko opisać to uczucie, które mi wtedy towarzyszy.

Jesteś bardzo zajęta, dużo koncertujesz, angażujesz się w inne projekty, nie tylko w swoje trio. Jak udaje ci się wydobyć tę wyjątkowość w każdym koncercie?

Czasem jest trudno. Natomiast finalnie staram się zawsze mieć z tego radochę. Zawód muzyka jest ciężki, ale się w nim spełniam, nie ma nic piękniejszego. Tak na to patrzę. Nie wyobrażam sobie bycia kimś innym w życiu.

Niedługo po ukazaniu się tej rozmowy premierę będzie miała twoja najnowsza płyta Norwid. Pojawia się coraz więcej projektów jazzowych wykorzystujących poezję czy literaturę. Ty również zdecydowałaś się na połączenie muzyki i twórczości czwartego wieszcza, czyli Cypriana Kamila Norwida…

Tak, koncertowa premiera odbędzie się 29 września w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu. Projekt Norwid powstał na specjalne zamówienie festiwalu Chopin i jego Europa. I nie jest on sztucznym tworem związanym z polityką i kierunkiem dofinansowań ministerialnych. Liryzm w mojej i Macieja twórczości był od zawsze kolorem naturalnym, było więc kwestią czasu, aż pojawi się taki projekt. Natomiast dzięki kilku ciekawym zbiegom okoliczności wyszło tak, że powstał on wspólnie.

Właśnie, ten projekt stworzyłaś wraz z Maciejem Kądzielą. Podobno pisaliście oddzielnie kompozycje, które okazały się nadzwyczajnie spójne. Jak wyglądał proces twórczy?

Podzieliliśmy pracę z Maciejem na pół i komponowaliśmy osobno do wcześniej wybranych wierszy. O dziwo, kiedy się spotkaliśmy już z zarysowanymi kompozycjami, materiał muzyczny zaczął tworzyć całość. Przyznam, że było to bardzo miłe zaskoczenie. Jesteśmy z dwóch różnych środowisk muzycznych, społecznych, na czym innym się wychowywaliśmy, czym innym inspirowaliśmy. Dramaturgia całego koncertu powstała naturalnie.

Fragmenty wierszy Norwida recytuje w trakcie koncertów Andrzej Chyra. Zastanawia mnie współpraca z aktorem, jak wpływa jego specyficzny rodzaj ekspresji, interpretacji sztuki na ciebie i waszą improwizację?

Andrzej Chyra to wspaniała, oryginalna i frapująca postać na scenie. Jego interpretacje są nowoczesne i nieprzewidywalne. Inspirujemy siebie i prowokujemy na scenie, co nie pozwala absolutnie na żadną rutynę czy nudę.

Czy twórczość Norwida może okazać się aktualna? Jakie są w jego tekstach elementy, które pomagają w improwizacji i sprzyjają twórczości jazzowej?

Jest ona jak najbardziej aktualna. Cyprian Kamil Norwid podejmował próby dialogu z problemami natury filozoficznej, artystycznej czy związanej z zależnościami społecznymi i ówczesną współczesnością. Niestety tak jak wtedy, tak i teraz niekiedy dialogu ludzie nie podejmują. W końcu fortepian Chopina runął na bruk po nieudolnym zamachu… Można by powiedzieć, że teksty Norwida jeszcze nigdy nie były tak aktualne. Jeśli chodzi o improwizację do testów, to sprawa jest dość prosta. Są one bardzo perkusyjne i same w sobie potrafią nadać rytm. Natomiast jest w nich też dużo piękna, tak jak na przykład w wierszu Czułość – jest on krótki, a jednocześnie jest uosobieniem piękna i wrażliwości.

Nie miałaś nigdy etapu typowego dla młodego poszukującego muzyka – chęci popisów, udowodnienia swoich umiejętności? Pytam, bo twoja muzyka jest dojrzała, jest w niej szacunek do pojedynczego dźwięku, oddechu między dźwiękami. Tego się uczą muzycy całe życie, a w tobie to jest.

Choć wspomniany już wewnętrzny krytyk nie pozwalał, żeby to docenić. Wielu ludzi mówiło, że jestem bardzo wrażliwa, a przez to dojrzała. Tylko czasem to jest mieszanka na tyle wybuchowa, że trudno było to ze sobą pogodzić.

Chęć zrobienia czegoś więcej w życiu, chęć działania w połączeniu z dużą wrażliwością – to często niełatwe. Nierzadko się obrywa za wyjście przed szereg...

I często obrywałam. Nie jest też tak, że zawsze mi wszystko wychodziło. Parę razy dostałam w twarz i to konkretnie. Nie jest to przyjemne. Cały czas staram się o tym nie zapominać – nie da się osiągnąć sukcesu bez porażek. Było ich parę w moim życiu, ale to wszystko się jakoś bilansuje. Zawsze jest coś za coś, nigdy nie ma nic za darmo, co jest trudne do zrozumienia, czasem jak mam kryzys, to sobie to powtarzam.

Wspominałaś w jednym z wywiadów, że po spotkaniu z Aaronem Parksem byłaś oczarowana jego spokojem. Chodziło o spokój duchowy? Bo przecież żeby być dobrą pianistką, nie musisz pozbywać się temperamentu? Żywiołowej ekspresji?

Tak, duchowy. Dla Aarona podejście do instrumentu jest czymś wyjątkowym. Nigdy wcześniej nie spotkałam równie spokojnej i uduchowionej osoby. W szkołach muzycznych takich ludzi nie ma, niestety, mimo że trafiłam na świetnych nauczycieli. Aaron nauczył mnie wiele, np. śpiewania podczas improwizacji – grał prostą harmonię jazzową z jakimś fajnym groove’em i zaczynał śpiewać. Dźwięki, które wydobywał z siebie, tak niosły, były tak prawdziwe, że dały mi do myślenia, zrozumiałam, że nie trzeba specjalnych urozmaiceń czy rozwiązań. Oprócz tej ekspresji – bo ekspresja jest zupełnie czymś innym, problem w tym, jak to ze sobą połączyć, żeby była i ekspresja, i wrażliwość.

I dbałość o szczegóły…

Tak… strasznie trudna kwestia [śmiech]! Zawszę próbuję po prostu puścić ograniczenia w mojej głowie, które się podstępnie pojawiają. Koncert jest takim wydarzeniem, w którym można dać się ponieść, pójść za wrażliwością, czasem się nie hamować, tylko cały czas szukać czegoś nowego, nie powielać tego, co się kiedyś grało, bo to nigdy nie działa. Cały czas szukać nowych dróg melodii. Nawet jeśli się je w jakimś stopniu powtórzy, to żeby zaśpiewać je na nowo.

Wspominałaś też w kontekście spotkań z Aaronem, że nauczył cię intuicji podczas grania, słuchania swojego ciała, czułości na poszczególny dźwięk. Czy to oznacza, że na jakiś moment podczas grania trzeba wyłączyć analityczne myślenie?

To jest jak podczas chodzenia – nie myślisz o tym, że idziesz. Jak się często coś powtarza, dużo ćwiczy, to już jest intuicja, nawyk ruchowy. To się po prostu dzieje. Dla mnie to jest największa magia, że ciało czasem szybciej reaguje niż głowa. Aaron powiedział mi bardzo mądre słowa: „Rytm jest w ciele, harmonia jest w głowie, a improwizacja jest naszą wyobraźnią”. Naszym jedynym ograniczeniem jest wyobraźnia. Tak jak z emocjami, gdy jesteśmy cali pospinani, mamy dużo stresu, to nie jesteśmy w stanie sami z siebie podejść do drugiego człowieka i powiedzieć swobodnie i szczerze „kocham cię” czy „jesteś dla mnie ważny”. Stres jest naszym największym wrogiem, ja się z tym wciąż mierzę. Czasy są teraz absolutnie chore. A na czas koncertu cały ten pośpiech musi zniknąć. Muzyka jest medytacją, jest świętem, jest modlitwą, jest oczyszczeniem. Modlitwa to nie tylko słowa, to też czasem akt zaakceptowania siebie, a raczej – zaakceptowanie stanu, w którym się jest. To są trudne rzeczy, ale kiedy jestem zestresowana, to mówię sobie – OK, jestem. Akceptuję to. Wrażliwość jest trudna, ale potrafi być naprawdę piękna. Umożliwia widzenie więcej, dostrzeganie tego, co nas otacza, ludzi wokół nas. Uczy nas bycia uważnym. A jesteśmy dziś przeokropnie zaślepieni...

Fortepian jest przestrzenią, za którą się chowasz, czy jest narzędziem, które cię obnaża ?

Chyba to i to. Obnaża mnie totalnie. Dzięki muzyce pokazuję, jaka jestem – trochę walnięta, bo jest we mnie sporo ekspresji, a z drugiej strony uwielbiam ciszę i przestrzeń.

Jak to wygląda w zderzeniu z rzeczywistością? Na co dzień musimy maskować emocje, uważać na nie. W twoim zawodzie tym bardziej musisz budować postawę pewnej siebie, tej, która wie, co robi i czego oczekuje. I jak się to ma potem do procesu tworzenia kompozycji i tworzenia na scenie? Kiedy emocje trzeba wyłożyć na wierzch, te na co dzień skrywane i chronione? Pewnie trudno jest otwierać się na muzykę i przekazywanie emocji innym?

Proces tworzenia jest trochę walką. Walką, żeby w końcu coś z nas wyszło. Walką o bycie kreatywnym, o niepowielanie schematów. Muzycy różnie tworzą. Jedni stawiają sobie cel – „Napiszę utwór na trzy w ges-dur”, ja tak niestety nie potrafię, u mnie wszystko zaczyna się od improwizacji, czyli po prostu od grania na fortepianie różnych melodii, jeśli któraś zaczyna mnie przyciągać, to za nią idę, rozwijam ją, przetwarzam, improwizuję i zaczynają się tworzyć fajne rzeczy. To jest dla mnie proces walki z własną otwartością. A to wszystko dzieje się między koncertami a życiem codziennym. Przecież życie muzyka nie polega tylko na siedzeniu przy instrumencie, jest mnóstwo spraw pozamuzycznych, które trzeba załatwić.

Takie myślenie logistyczne wytrąca z tego abstrakcyjnego, twórczego…

Tak, a poza tym zabiera mnóstwo czasu! W moim przypadku presja jest dość duża, i sama ją na siebie nakładam, bo chcę być we wszystkim bardzo dobra. Wracając do procesu twórczego, a raczej do emocji podczas koncertów. To są naprawdę niełatwe próby, żeby przechodzić z pozamykanych emocji z dnia codziennego na otwarcie ich, by przekazać je w muzyce. Pracuję nad tym, ponieważ miałam dużo sytuacji, w których po intensywnym okresie byłam po prostu chora, rozwalona, bo emocje były ciągle na najwyższym poziomie, więc później to wszystko puszcza…

W tej całej gonitwie znajdujesz czas na doktorat. Jaki jest temat twojej pracy?

Temat mojego doktoratu to Siergiej Prokofiew jako inspiracja dla współczesnego pianisty jazzowego. Zawsze chciałam zrobić doktorat, a w przyszłości dzielić się swoją wiedzą, bo lubię działać z młodymi ludźmi, którzy są ciekawi i pełni pasji. Praca dydaktyczna byłaby dopełnieniem mojej pracy.

Dlaczego Prokofiew? Czy wybór tego kompozytora był związany z waszymi wspólnymi cechami, których się można doszukać – połączenia liryzmu i eksperymentu?

Tak, sporo nas łączy. W wyborze tematu pomógł mi Dominik Wania, który rzucił tym Prokofiewem. Znałam jego twórczość pobieżnie, wróciłam do domu i zaczęłam dużo go słuchać i pomyślałam, kurczę, ten Prokofiew nie przelewa! A jak napisze coś ładnego, to faktycznie jest przepiękne. Stwierdziłam, że będzie to dla mnie rozwój po pierwsze kompozytorski, po drugie ekspresyjny i po trzecie możliwość rozbudowania środków. Ciekawie jest pogłębiać wiedzę na temat jego muzyki, by połączyć ją odpowiednio z moim stylem, bo teoretycznie, jak wspomniałaś, nasze style mają cechy wspólne.

Czyli nie przygotowujesz pracy teoretyczno-historycznej, a musisz napisać w ramach doktoratu kompozycję?

Tak, tworzę dzieło muzyczne na trio jazzowe inspirowane muzyką Prokofiewa – nie aranżowane, a inspirowane. Ale muszę też podać przykłady innych pianistów, którzy się nią inspirowali w swoich improwizacjach, właśnie jestem w trakcie zbierania materiałów, np. Cecil Taylor mocno nawiązuje do Prokofiewa, sprawdzam, czy w twórczości Brada Mehldaua można znaleźć też cechy wspólne. Bo przecież teraz jazz europejski nie opiera się już na swingu, a często na muzyce współczesnej, późnoromantycznej itd. Najcięższa praca przede mną…

W takim razie oprócz naukowego rozwoju, to doskonała okazja do poszerzenia swoich umiejętności kompozytorskich.

Jak najbardziej! A także ukłon w stronę klasyki. Uważam, że muzyka klasyczna – zwłaszcza przełom XIX i XX wieku, to skarbnica harmonii!

Szczególnie rosyjscy kompozytorzy byli unikalni… Skoro jesteśmy przy narodowych aspektach, gdzie jest granica między stylizacją a naturalnym graniem typowym dla danego narodu?

Nigdy się na tym nie skupiałam, nie starałam tworzyć w stylu narodowym. Muzyka musi być naturalna. Nie uznaję starania się, żeby coś było polskie, za czysty proces kompozycyjny. Jestem z Polski, więc będę grać polski jazz – w ogóle tego nie rozumiem. Albo coś w nas jest i chcemy to przekazać, albo nie. Albo jest pierwiastek polski, albo go nie ma. Wielu polskich muzyków go nie posiada i to też jest w porządku.

Często spotykam się ze stwierdzeniem, że jazz jest językiem uniwersalnym. Trudno się nie zgodzić, ale z drugiej strony nie można też zaprzeczyć istnienia języków narodowych, regionalnych. Przecież może mieć znaczenie w twojej twórczości fakt, skąd pochodzisz, gdzie się wychowałaś, jakiej muzyki słuchałaś, czy grałaś przez dziesięć lat klasykę, czy nie.

Język muzyczny jest sumą doświadczeń. Miałam kiedyś trochę problemu z rytmem, trafiłam do bandu, gdzie był amerykański bębniarz Eric Allen i tam nie było zmiłuj. Powolutku zaczęłam puszczać to napięcie, myślenie, liczenie, po prostu zaczęłam grać, więcej oddychać…

Wracamy do wcześniej wspomnianego luzu. Czyli fizjologiczny aspekt w graniu też ma znaczenie?

Tak, gigantyczne. Miałam kiedyś takie sytuacje na koncertach, że zapominałam o oddechu, robiło mi się czarno przed oczami, bo nie kontrolowałam oddechu w trakcie szybkiej solówki. Cały czas uczę się świadomości oddechu podczas grania. Kiedy czuję, że jestem zestresowana na koncercie, a czasem jestem, to zaczynam skupiać się na oddechu. Są muzycy, którzy wychodzą od tak i grają jak gdyby nigdy nic, ja natomiast staram się mieć samokontrolę. Skupić się przed wyjściem na scenę. Bo przecież – jak już wspomniałam – to dla mnie święto…

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO