Recenzja

Zbigniew Seifert: Kolorowe skrzypce

Obrazek tytułowy

Jeśli obecnie co drugą nową płytę uznaje się w mediach od razu za tzw. wydarzenie, to co w takim razie mam powiedzieć o tych dwóch krążkach Zbigniewa Seiferta? Napisać, że to „mega-wydarzenie”? A jakoś trzeba by podkreślić podniosłość tego faktu. Owszem, płyta Solo Violin była już wznawiana – ostatni raz bodaj dziesięć lat temu przez Polonię Records, ale każde jej pojawienie się na rynku to już święto samo w sobie. Natomiast jeśli chodzi o krążek drugi, czyli nieznane wcześniej nagrania koncertowe grupy Seiferta o nazwie Variospheres (zwariowane strefy), to już absolutna sensacja. Skarb znaleziony po 40 latach!

Wydanie obu krążków w tym samym czasie to świetny pomysł. Zestawione razem ukazują całą rozpiętość stylistyki wykonawczej Zbigniewa Seiferta. Mówiąc najkrócej: na płycie solowej jego skrzypce brzmią normalnie, czyli „skrzypcowo”, a na Variospheres bardziej „saksofonowo”. Łączy zaś obie płyty na pewno niezwykła siła twórcza i duchowość Seiferta. Przyznajmy szczerze, czasami poddajemy się marketingowi i traktujemy naszą ulubioną muzykę jak każdy inny towar, który „musi” znaleźć swoich odbiorców. Cieszymy się, kiedy jakieś jazzowe frazy trafiają poprzez sample do młodej publiki, bo boimy się, że jazz sam sobie już nie poradzi. Mamy kompleksy wobec rozrywki. Mój Boże! A Seifert jakby otwierał okno na inny wymiar w kosmosie i mówił: to jest MUZYKA, to jest JAZZ, to jest SZTUKA! A my o tym zapomnieliśmy...

Jeśli zadać pytanie o to, jak płyta Solo Violin zniosła próbę czasu, odpowiedź brzmi: nic się nie zestarzała! Nadal brzmi intrygująco i świeżo. Tutaj w zasadzie mógłbym zakończyć, bo o tej klasycznej już pozycji napisano bardzo wiele i nie czuję się na siłach, aby ją „recenzować”. Nie mogę jednak pominąć kilku szczegółów, które jak zauważyłem, wielu współczesnym recenzentom jakoś umykają. Trzeba zacząć od samej okładki, bo przecież zaprojektował ją osobiście Zbigniew Seifert. Widnieją tutaj malowane farbkami w sposób à la wczesny kubizm kolorowe skrzypce. Zwróćmy uwagę, że autor pokazał ten instrument w zupełnie inny sposób, niż to się zwykle robi – nie ma tu tak typowych, wręcz kobiecych krągłości, są za to same wystające kanty. Tylko dwa elementy – ślimak na podstrunnicy i otwór rezonansowy z prawej strony – mają inny, wygięty kształt, przywodząc na myśl pytajniki. To bardzo ciekawy i znaczący obraz.

Oczywiście nie da się abstrahować od faktu, że na odbiorze płyty Solo Violin zaciążyła w jakiś sposób choroba nowotworowa artysty. Seifert wydał ją, aby opłacić rachunki szpitalne. Ale to nie do końca jest tak, jak to się czasami pisze, że dramatyzm życia osobistego musiał mieć bezpośredni wpływ na muzykę. Płyta nagrana została live 19 maja 1976 roku w Bremie, a więc w okresie początkowym choroby, kiedy jeszcze (co wynika z biografii Seiferta Man Of The Light autorstwa Anety Norek-Skryckiej) rokowania co do jej zwalczenia były pozytywne.

Wiadomo, że artysta przykładał do projektu solowego wielkie znaczenie, pracował nad nim długo i intensywnie ćwiczył. Dobre przyjęcie u publiczności i krytyków występów solowych w Dortmundzie i okolicach wzmogło w artyście entuzjazm i przypływ sił witalnych. Ale okoliczności nagrania Solo Violin były dosyć przypadkowe, bo Seifert pojawił się w Bremie w zastępstwie duetu gitarowego. Przy czym warto zauważyć, że występ odbywał się w ramach cyklicznej imprezy poświęconej 200-leciu Stanów Zjednoczonych. Chodziło o przybliżenie amerykańskich gatunków muzycznych – jazzu i bluesa.

Nasz wielki skrzypek wpisał się w temat imprezy idealnie, chociaż w bardzo wyrafinowany sposób. Bo płyta Solo Violin przy pierwszym przesłuchaniu kojarzy się bardziej z europejską muzyką koncertową niż jazzową. Dopiero przy bliższym poznaniu wychodzi na jaw, że to swoiste opus magnum Zbigniewa Seiferta, w którym wykorzystał doświadczenia całego swojego życia, także te wyniesione z nauki w Wyższej Szkole Muzycznej. Ale nic nie jest tu oczywiste i łatwe w interpretacji.

Weźmy choćby sam początek pierwszego utworu Confessions. Zaczyna się on chropawą nutą, jakby żywcem wyjętą z muzyki ludowej. Czyż to nie echo naszej góralszczyzny, także Cyganów z Jurgowa, gdzie Seifert spędzał wakacje? To ta sama surowa ekspresja, jaką znaleźć można w czarnym bluesie! Zabieg jest najwyraźniej celowy, bo później owa nuta powraca kilka razy, zderzona z klasycznym i pełnym brzmieniem skrzypiec koncertowych. W Confessions słychać także wyraźny dialog dwóch odrębnych fraz, na zasadzie call and response.

W utworze drugim Kind Of Time, w którym Seifert wykorzystał ostinatowy podkład nagrany na taśmę, słychać, jak doskonale radził sobie z timingiem. Są momenty, że gra tylko rytm – w bardzo swobodny sposób, wyprzedzając bądź opóźniając beat, co automatycznie swinguje. Bardzo wyraźny jest timing także w utworze ostatnim Evening Psalm. To są dwie cechy, które wyróżniały naszego skrzypka spośród wielu podobnych mu muzyków i predestynowały do gry solo – absolutne panowanie nad formą całości i niezachwiany timing.

Natomiast temat Birds ma charakter bardziej kontemplacyjny. Tutaj wspomnieć muszę o swoich osobistych odczuciach, ponieważ nic nie poradzę na to, że słyszę w tym utworze nie tyle abstrakcyjny śpiew ptaków, co wyjątkowo piękny, krótki motyw melodyczny – powtórzony cztery razy, który bardzo wyraźnie przywodzi na myśl początek Deborah's Theme – temat autorstwa Ennio Morricone, z filmu Once Upon A Time In America. Film jest późniejszy od płyty o 10 lat, więc jeśli ktoś od kogoś coś pożyczał (pewnie podświadomie), to raczej nie Seifert od Ennio, tylko odwrotnie.

Można zaryzykować twierdzenie, że gdyby nawet Zbigniew Seiferet nic więcej oprócz Solo Violin nie nagrał, to i tak przeszedłby do historii muzyki. Ale na szczęście nagrał, a jak się okazuje, to, co znaliśmy do tej pory, to jeszcze wcale nie wszystko! Po 40 latach odnalazł się w Szwajcarii archiwalny zapis koncertu grupy Variospheres ze stycznia 1976 r., który odbył się w Solothurn w ramach festiwalu Swiss Jazz Days. Międzynarodowy skład grupy działał w dwóch konstelacjach, tutaj obok Seifera grają belgijski pianista Michel Herr, szwajcarski basista Hans Hartmann i polski perkusista Janusz Stefański. Jakość nagrania jest przyzwoita, ale niestety ustawienie mikrofonów zaburzyło proporcje. Na plan pierwszy wybijają się bębny Stefańskiego, a zwłaszcza za głośne blachy (crash!). Natomiast skrzypce Seiferta są za ciche. Ale to nic! Ważne, że muzyka przednia.

Wiadomo, że Zbigniew Seifert był zagorzałym wielbicielem Johna Coltrane'a. Otóż mam wrażenie, że to, co słychać na Live In Solothurn, jest najbliższe duchowi Trane'a spośród wszystkiego, co nasz skrzypek zrealizował. Weźmy dla przykładu utwór Man Of The Light. Michel Herr miał o wiele „cięższą” lewą rękę od Joachima Kuhna, dlatego wersja koncertowa tego tematu brzmi tak, jakby faktycznie grała tutaj prawdziwa sekcja Coltrane'a. Zwróćmy uwagę na mocne klastery fortepianu i kontrabasu, a wspaniałe bębny Stefańskiego nie ustępują w dynamice Elvinowi Jonesowi. Nie ulega wątpliwości, że mamy tutaj do czynienia z bardzo zgranym zespołem. Zespołem właśnie, a nie Seifertem i akompaniatorami. Tak silnej integracji zabrakło na Kilimanjaro.

Stąd, na przykład, w Way To Oasis trudno oddzielić frazy skrzypiec od piana Fendera. Partie Seiferta i Herra nakładają się na siebie i tworzą jedną materię. Grają obaj jak bracia syjamscy. Bardzo ofensywnie i z wielkim wyczuciem oraz dynamiką gra także basista Hartmann. Ma swój benefis w utworze The Sound Of Gold – autorstwa Michela Herra. Kulminacją koncertu był z pewnością brawurowy Turbulent Plover z porywającym walkingiem. Aż trudno uwierzyć, że wykonawcami są tutaj sami Europejczycy. Improwizacja Seiferta osiąga temperaturę wrzenia. Nie wiem, czy ta wersja nie jest nawet lepsza od tej studyjnej z płyty Man Of The Light – a tam grali przecież Cecil McBee i Billy Hart! W zamykającym całość, nieco jazzrockowym On The Farm Seifert wykorzystuje elektroniczne przystawki, w tym efekt wah-wah.

Na koniec parę słów o... początku, czyli utworze pierwszym, niezidentyfikowanym z nazwy (Unidentified Piece). Trwa on 14 minut, a dokładnie połowę zajmuje w nim bardzo wolno rozgrywany wstęp. Pomijając skojarzenia z Coltranem, zauważyć trzeba, że niewielu było i jest muzyków na świecie, którzy potrafiliby zbudować równie intrygujące, stopniowane napięcie. Cóż można jeszcze dodać? Trzeba posłuchać!

Autor: Jarosław Czaja

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 03/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO