Recenzja

Krzysztof Lenczowski – Rzeczy osobiste

Obrazek tytułowy

Kiedy Zamykam oczy, przenoszę się na kameralną salę koncertową o doskonałej akustyce. Dokoła prawie pusto. Prawie, gdyż kilka metrów dalej siedzi on – główny bohater wieczoru, który za kilka sekund rozpocznie solowy recital. Padają pierwsze dźwięki nieprzynależące do klasycznego kanonu, którego w takich okolicznościach moglibyśmy się spodziewać. Są za to utwory bliskie sercu Krzysztofa Lenczowskiego.

Zbiór „rzeczy osobistych” najpewniej nie jest pełny, zawiera 11 pozycji. Jest natomiast zaproszeniem do świata artysty, który pokazuje istotną część siebie. Nie jest to żaden kurtuazyjny gest, to najbardziej szczere przyzwolenie na zbliżenie się do drugiego człowieka, który chce nam pokazać coś bardzo dla siebie ważnego. Spotkanie to jest intymne – aksamitnie głębokie, czasami szorstkie brzmienie jeszcze bardziej intensyfikuje to odczucie. Krzysztof Lenczowski niczym się nie „zasłania”, jest tylko on i jego instrument. Żadnych dodatkowych efektów.

Taka forma to duże wyzwanie, zwłaszcza jeśli celem jest przykucie uwagi słuchacza. Krzysztof Lenczowski nie zaprasza jednak pierwszego lepszego przechodnia. Otwiera drzwi przed tym, kto chce i potrafi znaleźć w pędzie życia chwilę, by wsłuchać się i docenić piękno, które nie jest opakowane w błyszczący papierek. Ten materiał nie miał być odkrywczy czy przebojowy, ale może zawojować niejedno serce.

Człowiek przechodzi w życiu przez różne okresy, naturalnie ulega też różnym fascynacjom, z których te najcenniejsze już z nim zostają. Są skarbonkami minionych chwil, emocji czy osobistymi „kamieniami milowymi”. Takim zbiorem są właśnie Rzeczy osobiste. Nie brakuje jazzowych odniesień, a to duże wyzwanie. Bo porwanie się na mistrzów – Milesa (Nardis), Seiferta (On The Farm) czy Komedę (Sleep Safe And Warm) – kończy się zawsze zero-jedynkowo. Krzysztof Lenczowski wychodzi z tego spotkania zwycięsko. Unika banału, zachowuje szacunek i nadaje nowy, osobisty wydźwięk, ale też nowe życie ufundowane na brzmieniu wiolonczeli.

Obok kompozycji mistrzów, jazzowych standardów czy utworów kolegów (rozmarzone Clouds Grzecha Piotrowskiego) są też dwie „niespodziewajki”. Jedną z nich jest Bach (Preludium z I Suity G-dur) zagrany tak, jak przystało na klasycznie wykształconego artystę, drugą jest przepiękna piosenka Poluzjantów Zamykam oczy. Wśród tych inspiracji nie mogło zabraknąć autorskich utworów, które oprócz wyobraźni i umiejętności aranżerskich pokazują istotne – kompozytorskie oblicze wiolonczelisty.

Warto znaleźć czas na spotkanie w cztery oczy z Krzysztofem Lenczowskim.

autor: Mery Zimny

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 10/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO