Recenzja

Keith Jarrett – La Fenice

Obrazek tytułowy

Cisza. Słychać kroki. Domyślamy się, że artysta wchodzi na scenę, siada przy instrumencie. Znów cisza. Koncentracja. Wyciszenie. Skupienie. I w końcu pierwsze dźwięki. Od razu mocne, energiczne, zdecydowane. Czekająca w napięciu publiczność słyszy cykl ośmiu improwizacji – części zasadniczej koncertu, który w 2006 roku odbył się w Gran Teatro La Fenice w Wenecji. Mistrzem ceremonii, którego grę uwieczniło wydawnictwo ECM, jest pianista Keith Jarrett – legenda, przez wielu artysta wręcz ubóstwiany.

Do historii przeszły jego fenomenalne ECM-owskie nagrania The Köln Concert (1975) oraz późniejsze La Scala (1997). Choć nie były to pierwsze solowe nagrania koncertowe, to stały się najznamienitszymi pomnikami, które wyznaczyły kontynuowaną do dziś serię fonograficzną. Różne kraje, prestiżowe i najważniejsze sale koncertowe, w tym te, przypisane przede wszystkim klasyce. Jarrett podbija je wszystkie na własnych muzycznych warunkach.

Grając w uświęconym przez muzykę klasyczną Gran Teatro La Fenice pianista zabiera słuchacza w podróż, która stawia, może nie wielkie, ale jednak wyzwania, w postaci atonalnych brzmień i muzyki o współczesnym idiomie, ale daje też kojące, refleksyjne ballady. Nie ma znaczenia co gra, jazz, free, muzykę improwizowaną, współczesną, z folkowymi naleciałościami, blues – z wszystkiego, czym nasiąkał ten 61-letni w czasie koncertu artysta, tworzy własny język i własną historię.

Osiem swobodnych improwizacji Jarretta to podróż przez różne stylistyki, moc odniesień, przetworzonych przez właściwą mu wrażliwość, doświadczenia oraz pokaz muzycznej erudycji. „Trudniejszy” początek – dwie pierwsze części, uwolnione z tonalności, czerpiące z muzyki współczesnej, powoli przechodzą w coraz bardziej melodyjne i ustrukturyzowane formy. Zanim kończy zabawę z przychodzącymi mu do głowy pomysłami, puszcza oko do miejsca, w którym gra, wplatając liryczną i tęskną interpretację The Sun Whose Rays z XIX-wiecznej operetki The Mikado. Koncert zamykają trzy bisy – dobrze znane z wcześniejszych albumów Jarreta: My Wild Irish Rose, ponadczasowy standard Stella By Starlight i delikatne Blossom.

Keith Jarret – dla niektórych artysta, który się już wypalił. Innych irytuje podśpiewywanie, tupanie, które zaburzają piękno wypływających spod palców dźwięków. Są też tacy, dla których jest bogiem. Niezależnie od opinii, ciężko zaprzeczyć, że w jego solowych koncertach jest magia, a każdy z nich to Wydarzenie. Niepodważalnie wybitny instrumentalista nie wyważa żadnych drzwi, dzieli się raczej swoim bogatym światem.

Czy La Fenice to coś nowego w jego solowym dorobku? Raczej nie. Czy coś wyjątkowego? Też raczej nie. Świat muzyki bez tej płyty pewnie by przetrwał. Ballady piękne, choć przewidywalne, improwizacje imponujące i ciekawe, ale nie otwierające nowego rozdziału. Pomimo tego materiał ma swoją magię, a jego słuchanie daje sporo przyjemności. To całkiem dużo, dlatego właśnie w pogoni za nowościami warto się przy nim zatrzymać.

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 12/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO