Recenzja

Eryk Kulm Quintessence – Private Things

Obrazek tytułowy

Polskie Radio, 2019

Nowy album Quintessence jest świetnie pomyślany jako całość, niezwykle spójny i nieprzegadany. Tu nie ma absolutnie rzeczy zbędnych, tylko esencja. Nie pierwszy to raz w sztuce, kiedy przeciwności losu i kłopoty z ciałem powodują wzlot sił duchowych.

Eryk Kulm powrócił po dłuższej nieobecności z nowym kwintetem. Dodajmy od razu, że jest to powrót w wielkim stylu. Usłyszałem w publicznym radiu, że Private Things jest jakoby płytą trudną w odbiorze. Nic podobnego! Owszem, różni się od tego, co dominuje na naszym rynku, bo sięga po mniej obiegowe rozwiązania formalne. Chodzi przede wszystkim o kolektywną improwizację. Kojarzy się ona zazwyczaj z awangardą, chociaż od lat wykorzystują ją przecież w głównym nurcie tacy luminarze, jak Dave Holland. Jednak sięgają po ten środek wyrazu okazjonalnie. Tymczasem na Private Things obaj melodycy – trębacz Rasul Siddik i saksofonista Marcin Kaletka w zasadzie cały czas improwizują razem, a nie po kolei.

Pamiętam dobrze, jak Eryk Kulm po powrocie z USA na początku lat dziewięćdziesiątych skrzyknął pierwszy skład Quintessence i wydał płytę Birthday. Był to wtedy powiew niezwykłej świeżości, bo takiego rasowego, amerykańskiego jazzu – w najlepszym stylu Messengersów – zawsze u nas brakowało. Ale teraz Kulm jest już w innym miejscu. Gdyby pociągnąć dalej to porównanie z ekipą Arta Blakeya, to powiedzmy, że wtedy naszemu perkusiście bliżej było do Messengersów z czasów płyty Moanin', a dzisiaj już raczej do płyty Free For All. Jednak świeżość pozostała.

Nowy album Quintessence jest świetnie pomyślany jako całość, niezwykle spójny i nieprzegadany. Tu nie ma absolutnie rzeczy zbędnych, tylko esencja. Nie pierwszy to raz w sztuce, kiedy przeciwności losu i kłopoty z ciałem powodują wzlot sił duchowych. Mam nieodparte wrażenie, że Eryk Kulm wracając do zdrowia i tworząc Private Things, miał niesamowicie wyostrzone zmysły.

Płyta rozpoczyna się od spokojnego, elegijnego wręcz utworu autorstwa amerykańskiego pianisty Dolpha Castellano. To najbardziej, można rzec, konwencjonalny fragment krążka, przystawka do głównego dania. Tutaj jeszcze Kaletka na tenorze i Siddik na trąbce grają swoje partie osobno. Świetne solowe wejście (z towarzyszeniem jedynie kontrabasu Michała Jarosa) ma pianista Michał Szkil.

Resztę płyty wypełniają już frapujące tematy autorstwa lidera i perkusisty Eryka Kulma. Ułożone są w sposób nieprzypadkowy, bo każdy następny – od After The Morning poprzez Ups & Downs do Flip – Flap – ma większe tempo. Kulminację stanowi niewątpliwie szybki, walcujący Flip – Flap z porywającym walkingiem, gdzie Kulm gra jak natchniony Jimmy Cobb (talerz ride). Tutaj warto też zwrócić uwagę na świetne, doskonale zgrane z rytmem solo Kaletki na tenorze.

Potem mamy nieoczekiwanie drugą wersję tematu Ups & Downs. Tu także na początku jest solowa partia Kulma (znowu przypomina się Blakey), ale zupełnie inna. W pierwszej wersji perkusista gra prawie wyłącznie na talerzach (rewelacyjnie!), a w drugiej na werblu i tomach w stylu Maxa Roacha. Wspaniały pomysł! Warto w tym miejscu podkreślić wielkie wyczucie i kulturę muzyczną Eryka Kulma. To mistrz barwy i precyzji, ale nigdy nie gra efekciarsko.

A na końcu płyty jest jeszcze kompozycja The Morning After stanowiąca klamrę, jakby powrót do spokojniejszych klimatów z początku płyty. Jednak nieoczekiwanie pojawia się tutaj „czarny” wokal à la Yusef Lateef, o dziwo – świetnie pasujący. Doskonałą partię gra na sopranie Kaletka, jest i solo Jarosa na kontrabasie, które dobitnie uwypukla fakt, że basista jest prawdziwą opoką tej muzyki. Warto szczególnie zwrócić uwagę na jego vamp, który niesie utwór After The Morning jak na skrzydłach.

Specjalne zadanie ma w tej muzyce pianista Michał Szkil. Jego solowe wejścia są przeciwwagą do tego, co grają z przodu dęciacy. Po każdym „kotle”, czyli kulminacji, do której nieuchronnie doprowadzają swobodne dialogi Siddika i Kaletki, następuje zatrzymanie akcji i przełamanie konwencji przez fortepian Szkila. Gra on znakomicie, szeroko i z oddechem, co u pianistów nie jest regułą. Potrafi też zagrać „mocne” pochody w stylu McCoya Tynera.

Eryk Kulm zawsze umiał sobie dobierać muzyków. Nie inaczej jest tym razem. Jego nowy Quintessence to jedna z najlepiej brzmiących ekip w polskim, ale chyba i światowym jazzie. Szczególne brawa należą się tutaj młodemu saksofoniście Marcinowi Kaletce, za umiejętności, ale i za odwagę. Wszak podjęcie ryzyka uprawiania kolektywnej improwizacji z doświadczonym i o wiele starszym amerykańskim trębaczem to nie byle co. Dla Rasula Siddika to chleb powszedni, bo związany jest z nurtem AACM.

W takim stylu grania nie wystarczy zwykła koncentracja na własnej improwizacji. Trzeba równocześnie słuchać i reagować na dźwięki partnera. I cały czas myśleć o formie całości. Kaletka, który ma zrównoważony, piękny ton, zarówno na tenorze, jak i na sopranie, w niczym nie ustępuje trębaczowi, a czasem nawet wydaje się nadawać ton we frapujących dialogach. Siddik natomiast gra głównie „białym” dźwiękiem i przedęciami. Znam Marcina od dawna i zawsze mu kibicowałem. Rozwinął się wspaniale i bardzo się cieszę, że znalazł swoje miejsce u boku tak wspaniałego lidera jak Eryk Kulm.


Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 6/2019

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO