Płyty Recenzja

Zdrój - Zdrój

Obrazek tytułowy

(Fonoradar Records, 2022)

Wielkie rzeczy dzieją się we Wrocławiu. W moich podsumowaniach ubiegłego roku każda z czterech premier związanych z Centrum Reanimacji Kultury Salka znalazła swoje miejsce, z Powięzią Kurws na czele. Oprócz Kurwsów swoje płyty wydały też zespoły powstałe w wyniku kolaboracji kilku bardziej widocznych postaci z tamtego środowiska, czyli istniejący przez kilka lat Przepych i debiutujący Atol Atol Atol. Obok nich znalazł się pewien enigmatyczny zespół o nazwie Zdrój, który nakładem Fonoradaru wydał płytę o enigmatycznej okładce.

Jakub Zasada, artysta plakatowy i współzałożyciel filmowego kolektywu Hafciarka, odpowiadający za okładkę debiutu Zdroju, jest również jego członkiem. To gitarzysta, który swoje muzyczne początki zaliczył wiele lat temu w nieodżałowanym i ważnym dla wrocławskiej sceny zespole Barłóg (grał ponadto w Janie Chrzcicielu). Tym razem połączył siły z holenderskim perkusistą Sebastiaanem Janssenem, by stworzyć swobodnie improwizujący duet, który z samego założenia wyróżnia się znacząco na tle polskiej sceny free improv.

Na album Zdrój składają się fragmenty improwizacji obu muzyków. Świadczą o tym np. ucięte niespodziewanie fragmenty nagrań, jak choćby w utworze Borowina. Mamy do czynienia z krótkimi, bo głównie dwuminutowymi, a maksymalnie czterominutowymi, nagraniami, które składają się na nieco ponad półgodzinną całość. Zupełnie jak w przypadku Crass czy innego zespołu z kręgu sceny hardcore punka. Dlaczego o tym wspominam? Nie dlatego, że zespół ten wywodzi się ze środowiska artystycznego, któremu punkowe formy są bardzo bliskie. Wspominam o tym ze względu na zawartość. Improwizacje gitarowo-perkusyjne zawarte na płycie brzmią chropowato i dysonansowo. Są silnie zrytmizowane, niekiedy przywodzą na myśl okołokrautrockowe skojarzenia. I przede wszystkim dużo w nich dzikości, porywistości.

Bliżej im do punka, no wave czy noise’u niż do klasycznie rozumianej swobodnej improwizacji. Zdrój jest dowodem na to, że free improv jest bardziej ideą niż ściśle ustalonym i skonwencjonalizowanym gatunkiem muzycznym. Dlatego też nie ma powodu, by w mediach zajmujących się muzyką improwizowaną takie zjawiska ignorować. To kawał pysznego, mięsistego free punka, który na krajowej scenie improwizującejoferuje świeże spojrzenie, pomimo że w skali świata nie wymyśla koła na nowo.

Problemem wielu improwizowanych wydawnictw jest aspekt przeintelektualizowania, który na nagraniach Zdroju nie występuje. Rzekłbym, że tutaj najbardziej przekonuje słuchacza pewna sytuacja energetyczna, z której wyłaniają się spontaniczne, dzikie niekiedy reakcje. Przykładem niech będzie otwierający płytę fragment Otwórzcie parki zdrojowe, który początkowo jest mocno zakorzeniony w ścisłym rytmie. Następnie gitara zaczyna wydawać z siebie serię alarmów, które po chwili przekomarzają się wzajemnie, nadbudowują się surfującą quasi-melodią, przyspieszają i przechodzą w coraz cięższe użycie distortion. Podobnie sprawa wygląda w singlowej Tężyczce, całej opierającej się na dynamicznym transie, z którego wyłania się chwilami repetytywne gitarowe gdakanie.

Bardziej nieokiełznane momenty oferuje na przykład nieregularny Funkloch z szarpanymi partiami a la Kurws czy następujące po nim plemienne Kąpiele solankowe z metalicznym pogłosem brzmiącym jak rozwijanie taśmy klejącej i niepokojącym, cichym dronem w tle. Betonkosmetik brzmi niczym krótki, acz treściwy wściekły hardcore. Wspomniana na początku Borowina charakteryzuje się dubową rytmiką, a Napij się wody oparto na ciężkim marszu perkusji ze strzelającymi anarchistycznie przerywnikami. Dwa najdłuższe nagrania to kolejno rozklekotany Triumf gołębi pocztowych, który w swojej strukturze przywodzi na myśl rozpadający się budynek, oraz Przyroda przyroda, czyli naszpikowany ostrymi dźwiękami walec, który toczy się miarowo za sprawą matematycznej, jednostajnej partii perkusji.

Kończąc tę recenzję, mógłbym rzucić frazesem, że oto Zasada i Janssen znaleźli ponadnarodowy język, jakim jest muzyka, i znakomicie się nim porozumiewają. Zamiast tego chciałbym wyrazić pełne uznanie za to, że tak pomysłowa, choć oparta naprostych środkach płyta mogła powstać na polskim gruncie. Mnie to kupuje i nie mogę się doczekać, aż będzie mi dane doświadczyć dźwięków duetu na żywo. Ponadto podzielę się pewną refleksją, która umacnia się we mnie, kiedy poznaję kolejne Salkowe wydawnictwa. Mam wrażenie, że ta grupa ludzi osiągnęła poziom osobności, który dla osłuchanego odbiorcy będzie szybko rozpoznawalny.

Mało tego – mamy do czynienia z nawiązywaniem do pewnych muzycznych tradycji, które w Polsce nigdy nie były dobrze znane i eksplorowane, na przykład Rock in Opposition, holenderski krąg muzyków związanych z The Ex czy nowojorskie no wave. Zaryzykuję stwierdzenie, że po tylu latach istnienia tej sceny we Wrocławiu możemy mieć do czynienia ze zjawiskiem na miarę tych wymienionych. Muzycy Salki mają tę przewagę, że pracują kolektywnie, są znakomicie zorganizowani, a myśl eksperymentalną czerpią ze wszystkich trzech nurtów na raz i są piekielnie kreatywni.

Mateusz Sroczyński

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO